Porażka projektu radykalnego uproszczenia podatków została przez większość komentatorów przyjęta z ulgą. Upraszczać – oczywiście, ale bez przesady. Żeby tak zupełnie pozbawić nas możliwości biadolenia nad komplikacją? Zupełnie bezwstydne są komentarze byłego wiceministra finansów, tworzącego te komplikacje i zarabiającego na nich Witolda Modzelewskiego.

Jednym z założeń jednolitego podatku była likwidacja najbardziej niesprawiedliwej daniny, jaką jest składka ZUS płacona nawet wówczas, gdy drobny przedsiębiorca nie ma przychodów. Jednak bez zmniejszania budżetu siłą rzeczy ktoś musiałby zapłacić więcej. Proponowano, by maksymalny podatek wynosił 40%. Uderzyłoby to przede wszystkim w najlepiej zarabiających na etatach – a więc najbardziej wpływowych „ekspertów”. To przesądziło o tym, że w obecnej sytuacji politycznej byłby kolejny powód do bezpardonowej wojny z rządem. Przykład podatkowej „post-prawdy” można znaleźć na portalu T. Lisa: Osoby, które co miesiąc wystawiają swojemu pracodawcy fakturę na kwotę 6 tysięcy złotych netto (plus VAT), stracą pond 350 zł. Możemy przyjąć, że w tej chwili zostanie im w portfelu co miesiąc 3951,99 zł. Z naszej symulacji wynika, że im więcej przedsiębiorca zarabia, tym więcej będzie musiał dołożyć po zmianie podatku. Komuś, kto wystawia miesięcznie fakturę na 10 tysięcy netto, zostanie w kieszeni o niemal 1200 złotych mniej.

Już samo pisanie o fakturach VAT wystawianych pracodawcy brzmi w polskim systemie prawnym dziwacznie. Uogólnienie zaś sytuacji samozatrudnionych na wszystkich przedsiębiorców jest zwyczajną manipulacją. Przedsiębiorcy bowiem większe możliwości odliczania kosztów działalności, a w przypadku wyższych przychodów mogą przekształcić przedsiębiorstwo w spółkę prawa handlowego.

Jak widać uproszczenie podatków bez szerszych reform i dużo silniejszego niż obecnie rządu nie jest w Polsce możliwe. Propozycja rezygnacji z podatku dochodowego pozostaje więc w sferze marzeń.

 

Na Ukrainie doszło do nacjonalizacji największego banku detalicznego. Decyzja uzgodniona jest z ukraińskim Bankiem Narodowym i światowymi organizacjami finansowymi. Balcerowicza najwyraźniej nikt nie zapytał, bo raczej trudno uwierzyć w to, że ten prorok prywatyzacji nagle na starość uzyskał zdolność do refleksji.

Chociaż pierwsze próby nacjonalizacji liczą już blisko 2 lata – jeszcze kilka dni temu kierownictwo banku zapewniało, że to tylko plotki.

W depeszy Reutersa informującej o tej operacji pojawiają się obawy, że opozycja może wykorzystać niezadowolenie klientów banku do obalenia obecnej władzy. Trudno będzie uniknąć perturbacji z uwagi na wielkość Privat Banku (jest to największy bank detaliczny, obsługujący blisko połowę rynku). Jednak rząd nie miał innego wyjścia, bo bez interwencji państwa bank by nie przetrwał. Jak twierdzi kierownictwo banku – seria "ataków informacyjnych" doprowadziła do odpływ środków klientów indywidualnych i korporacyjnych.

W Ministerstwie Rozwoju trwają prace nad finalną wersją Strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju. Jednym z jej elementów jest opracowanie długofalowej i spójnej wizji polityki migracyjnej Polski. Według Grzegorza Osieckiego z portalu forsal.pl celem ma być zatrzymanie Ukraińców, gdy UE zniesie im wizy. Ma to być coś w rodzaju amerykańskiej „zielonej karty”.

Komentarze pod tekstem słusznie zwracają uwagę, że Ukraińcy wypełniają lukę po młodych Polakach zmuszonych do emigracji. Póki jednak te procesy są w miarę spokojne i naturalne – chyba pozostaje je zaakceptować. Zawsze pozostaje miejsce na refleksje – między innymi nad jednym ze „styropianowych” błędów, jakim było tamowanie handlu przygranicznego w latach 90-tych.

Jeden z największych polskich banków, sprzedany w okresie szaleństwa wyprzedaży w okresie rządów Buzka, wraca w polskie ręce. Ponad 30% akcji Pekoa SA zostało zakupione przez PZU z pomocą PFR. Koszt transakcji to 10,6mld PLN. Jest to kwota mniej więcej 2,5 raza większa, niż UniCredito zapłacił za ponad 50% akcji w 1999 roku. Do tego należy uwzględnić fakt, że wówczas mieliśmy do czynienia z dynamicznym rozwojem sektora, a teraz mamy permanentny kryzys.

Ciekawa jest reakcja komentatorów na tą transakcję. W prasie biznesowej komentarze są dość optymistyczne, a businessinsider.com.pl dał nawet tytuł "Potrafimy grać w Lidze Mistrzów na rynku przejęć". W większości komentarzy powtarzana jest teza o „repolonizacji” sektora, choć na razie możemy mówić co najwyżej o odwróceniu trendu:

Dla odmiany „Rzeczpospolita” pisze o tym, że „państwo przejmuje władzę nad rynkiem”. I tak dziwne, że nie napisali, że „władzę nad rynkiem” przejmuje PiS, albo osobiście Prezes Kaczyński (pewnie w redakcji dostrzegli dysonans z doniesieniami, że Prezes nie ma konta w banku). Niesamowite do jakiego upadku może doprowadzić jeden szmaciarz tą porządną niegdyś gazetę.

 

Pierwszym efektem podatku od głupoty byłoby bankructwo „piewców wolności” J. Korwina-Mikke i Roberta Gwiazdowskiego. Nikt bardziej skutecznie od nich nie ośmiesza idei wolności gospodarczej. Ich ulubionym argumentem jest porównanie polskich podatków z dziesięciną (tylko 10%!). Ostatnio JKM poszedł nawet dalej: Rzymski niewolnik oddawał 90% swoich zarobków dla swojego pana. W najświetniejszych czasach USA podatki wynosiły 3%. Hitler nakładał na Polaków 40% podatki. Obecnie w Polsce płacimy około 80% podatków, więc powiedzcie mi, do kogo jest bliżej Polakowi: do niewolnika, czy do wolnego człowieka?

Na szczęście PiS likwiduje gimnazja, więc ilość zwolenników JKM raptownie spadnie ;-). W liceum uczą już posługiwać się logiką i uczniowie wiedzą, że porównywać można tylko elementy tego samego zbioru. Jeśli więc weźmiemy zbiór wszystkich stawek podatkowych, to otrzymamy ileś liczb oznaczonych etykietami (skąd pochodzą). W wyniku porównania mielibyśmy informację, że podatek dochodowy w Polsce jest wyższy niż w Rosji. Czy można porównywać podatek z daniną na rzecz pana będącego właścicielem niewolnika lub chłopa? Nawet gdyby zgodzić się na określenie tych dwóch rodzajów należności jednym słowem „podatek” (co budzi wątpliwości), to już mierzenie poziomu wolności taką miarą jest przejawem jakiejś umysłowej aberracji.

Poziom manipulacji w tym wypadku jest tym większy, gdy zechcemy policzyć rzeczywiście płacone podatki. Weźmy na przykład Kowalskiego zarabiającego miesięcznie 3000 brutto. Kwota wypłaty netto wyniesie w jego wypadku 2156,72. Jeśli połowę tej kwoty przeznaczy na bieżącą konsumpcję, to dodatkowo zapłaci w postaci podatku VAT 150-200 PLN. Czyli w sumie podatki w jego wypadku wyniosą około 1/3 dochodu. W zamian za to ma dostęp do podstawowej opieki lekarskiej, darmową szkołę dla dzieci, widoki na jakąś emeryturę lub rentę oraz – co nie jest do pominięcia: satysfakcję z utrzymywania „elity” (do której JKM bez wątpienia należy) ;-).

Dlaczego więc wolnościowcy twierdzą, że pół roku pracujemy na państwo? Odpowiedź krótka: bo to durnie są. Dłuższa odpowiedź musi się wiązać z odsłonięciem istoty tej manipulacji. Podstawą tego twierdzenia jest „dzień wolności podatkowej”: do obliczenia, kiedy ów dzień przypada, służy stosunek udziału wydatków publicznych do produktu krajowego brutto.

Zastanówmy się. Jeśli korporacja otworzy w Polsce fabrykę i podzieli się z państwem częścią swoich zysków, a to państwo wybuduje z tych pieniędzy drogę po której pracownicy będą dojeżdżać do fabryki, to rzeczywiście mamy do czynienia ze zniewoleniem?

Oczywiście podatki nie są w Polsce sprawiedliwe i zapewne są tacy, którzy płacą więcej niż połowę swoich dochodów. Jednak mącenie takich durni jak JKM wcale nie pomaga w rozwiązaniu tego problemu. Oni dostają gęsiej skórki już na słowa „sprawiedliwe podatki”. Bo zarabiający kilkadziesiąt tysięcy poseł chciałby przecież płacić kwotowo tyle samo, co biedak zarabiający kilkukrotnie mniej.

Miejmy nadzieję, że prace nad jednolitym podatkiem uda się rządowi w przyszłym roku szczęśliwie zakończyć. Na bardziej rewolucyjne rozwiązanie jakim byłaby rezygnacja z podatku dochodowego przyjdzie poczekać na gorsze (niestety) czasy.