To co dzieje się z amerykańską walutą po wyborach w USA stoi w doskonałej sprzeczności z głoszonymi obawami. Na tydzień przed wyborami 400 ekonomistów amerykańskich podpisało się pod listem w którym wieszczyli: "Jeśli Donald Trump zostanie wybrany, będzie stanowił zagrożenie dla demokratycznych i ekonomicznych instytucji oraz dla dobrobytu państwa". Jeszcze w dniu wyborów chwilowy spadek kursu dolara opisywano gdzieniegdzie jako początek katastrofy. Od tamtej pory dolar zyskał do euro (i złotego) kilka procent. Tłumaczenie tego oczekiwaniem na podwyżki stóp procentowych w USA jest niepoważne.

W czasach słusznie minionych telewizja nadawała cykl filmów o historycznej tematyce. Nawiązuje do niego słynna scena z filmu Barei „Miś” - w której kot ma udawać zająca.

Od tamtej pory określeniem „prawda czasu – prawda ekranu” opisuje się szczególnie żenującą propagandę. Najwyraźniej idealnie pasuje to do oceny ekonomicznych skutków prezydentury Trumpa. Gdy masz podpisać propagandowy list, który daje poczucie wspólnoty w nienawiści – przychodzi to znacznie łatwiej, niż gdy masz postawić na giełdzie żywą gotówkę. Nawet krytycyzm wobec tego hazardu nie zmienia faktu, że kursy giełdowe lepiej oddają rzeczywistość, niż opowieści medialnych ekspertów.

Ciekawe rzeczy dzieją się w Chinach. Wczoraj nastąpił spadek kursu dolara do yuana – do poziomu sprzed wyborów. Dzisiaj od rana nastąpił powrót do poziomu sprzed spadku. Ale te wahania mieszczą się w korytarzu ułamka procenta, gdy tymczasem wobec euro dolar zyskał prawie 3% a wobec złotówki ponad 5%.  

Diagnoza została postawiona i potwierdzona: działalność powstałych wskutek globalizacji wielkich ponadnarodowych koncernów jest szkodliwa dla społeczeństw. Między innymi sprzeciw wobec tego zjawiska był przyczyną zwycięstwa Donalda Trumpa.

Możni tego świata od dawna pochylają się nad problemem, odmieniając przez wszystkie przypadki „zrównoważony rozwój”, „włączenie społeczne” i „ucywilizowanie kapitalizmu”. Jeśli do tego dodać obawy o wzrost protekcjonizmu (a nawet izolacjonizmu USA) oraz ewentualną wojnę handlową z Chinami – możemy obawiać się odwrócenia globalistycznych trendów, czyli „deglobalizacji”. Tymczasem nawet krytycy globalizacji dostrzegają jej plusy, a chcą jedynie, aby nie przybierała ona formy ekspansji międzynarodowego kapitału.

Dani Rodrik - Profesor Harvard University – na łamach „Financial Times” pisze, że nie ma się czym martwić. Jego zdaniem i tak dotychczasowy trend rozwoju, zasilany z jednej strony azjatyckim cudem gospodarczym, a z drugiej hojnością państw opiekuńczych jest nie do utrzymania. Innymi słowy – Chińczycy nie będą wiecznie pracować na naszą konsumpcję, a my nie możemy się bez końca zadłużać.

Trzeba więc zmierzyć się z nową sytuacją i potraktować ją jako okazję do niezbędnej korekty: wyrównania dysproporcji pomiędzy rynkami globalnymi a kompetencjami rządów. Bo do tej pory wszystko jest podporządkowane ekspansji korporacji. Zdaniem Rodrika propaganda globalistów prezentuje traktaty handlowe i ideę globalizacji w konwencji jadącego roweru: gdy przestaniemy pedałować, to rower się przewróci. To oczywista nieprawda. Zatrzymanie obecnych trendów nie spowoduje końca ery otwartości.

Nawet główni beneficjenci globalizacji: międzynarodowe korporacje, banki nadal będą miały znaczną władzę. Będzie trwał przepływ wykwalifikowanych specjalistów i rozwój otwartych technologii (o czym Rodrik nie wspomina).

 Według CBOS Polacy oceniają bardzo dobrze politykę prorodzinną rządu. Najgorzej oceniana jest natomiast polityka zagraniczna, rolna i zdrowotna.

Źródło: Codzienny Serwis Informacyjny PAP

Sondaże zazwyczaj oddają jedynie „ogólne wrażenie”, a brak głębszej analizy nie pozwala na ocenę luki między możliwościami i osiągnięciami. W tych najsłabiej ocenianych dziedzinach bez wątpienia najtrudniejsza jest ochrona zdrowia. Tego nie da się zreformować w ciągu roku, a na ocenę efektów trwających prac trzeba będzie czekać wiele lat.

Inaczej wygląda sprawa polityki zagranicznej, w której istotne są bieżące wydarzenia i reakcja na nie. Polityka rządu została w całości podporządkowana rusofobii. Brak rzeczowej dyskusji na ten temat nie pozwala nawet na realną ocenę skali zagrożenia, a co dopiero mówić o wypracowaniu strategii. MON planuje zwiększenie siły armii w ciągu najbliższych 10 lat – więc chyba obawa agresji nie jest oceniana na realną. Bez wątpienia dużym plusem polityki zagranicznej jest ożywienie Grupy Wyszehradzkiej. Także kontakty na linii Warszawa-Pekin to przykład działań zmierzających do wykorzystania możliwości. Porażką są kontakty z UE, a w szczególności brak jakiejkolwiek reakcji (nie mówiąc już o reakcji adekwatnej) na toczoną przeciw polskim przewoźnikom wojnę ekonomiczną.

Polityka zagraniczna niestety negatywnie wpływa także na rolnictwo. Z jednej strony embargo na handel z Rosją, a z drugiej – fatalne traktaty handlowe (CETA).

I tu dotykamy największej słabości rządu, która nie uwidacznia się ani w sondażach, ani w branżowej analizie. Jarosław Kaczyński złożył obietnicę pobudzenia „nowej fali polskiego kapitalizmu”. Tymczasem sukcesy gospodarcze rządu to głównie nowe inwestycje zagraniczne. Dalszy kierunek rozwoju wyznacza Plan Morawieckiego, w którego centrum są kapitałochłonne inwestycje. Rząd nie ma pomysłu jak pobudzić drobną przedsiębiorczość lokalną, która mogłaby służyć budowie prawdziwej klasy średniej. Bez tego nie uda się założenie, że programy 500+ i Mieszkanie+ nie są transferami socjalnymi, ale służą przesterowaniu całej gospodarki. Praca solidarna nadal czeka na odkrycie.

 

Zgodnie z przewidywaniami spekulanci giełdowi zareagowali na wyniki wyborów w USA, choć określenie „kontrakty na Wall Street nurkują” - to lekka przesada. Przynajmniej na razie. Zobaczymy co będzie się działo rano – gdy ruszą giełdy. Na razie zareagował indeks giełdy w Tokio, tracąc 5%.

Na pewno zmieni się sytuacja „frankowiczów”. Pytanie tylko na ile ta zmiana będzie trwała. Dyrektor Biura Strategii Rynkowych PKO BP Mariusz Adamiak przewidywał: „Raty frankowiczów mogą być trochę wyższe, chociaż nie sądzę, żeby ten efekt był dramatyczny dlatego, że Szwajcarzy na pewno nie będą stali z założonymi rękami. Na początku zwycięstwo Trumpa wywołałoby rodzaj szoku na rynkach finansowych i ucieczkę do bezpiecznych przystani, czyli m.in. do franka szwajcarskiego”.

aktualizacja:
Polskie szmatławce już zdążyły ogłosić, że „inwestorzy są przerażeni” („GW-no”) , a „perspektywa prezydentury Donalda
Trumpa wstrząsa światowymi rynkami tak jak globalny kryzys finansowy z 2008 r”, gdy nagle trend się odwrócił. Pierwszy dzień nowej rzeczywistości zakończył się wzrostami na giełdach. 

�r�d�o: Money.pl

Gdyby nie było Rzeplińskiego, trzeba by było go wymyślić. To jest przeciwnik na miarę naszych możliwości. W tej absurdalnej sprawie Premier Szydło potrafi pokazać, że jest „człowiekiem z jajami” (chyba jedynym w polskim rządzie). Powiedziała wreszcie jasno co myśli o KE: „nie wprowadzimy zaleceń niezgodnych z interesem Polski i jej obywateli”. W sprawie CETA już tej odwagi brakło. Rząd wszedł gładko w koleiny wyrzeźbione przez PO: to nie my, to nasi poprzednicy….. (coś koszmarnego).

Francuskie władze podjęły „ostre kontrole firm transportowych”, które mają na celu „wyeliminować Polaków, którzy w tamtejszym rynku przewozów mają 25-proc. Udział”. I co? W Polsce nie ma specjalistów od „ostrych kontroli”? Są. Bywało nawet tak, że z powodu pomyłki księgowej uznano księgi rachunkowe za nierzetelne, co skutkuje poważnymi konsekwencjami prawnymi. My mamy dużo więcej firm do „wyeliminowania”. Może nawet udałoby się odzyskać kontrolę nad zagrabioną infrastrukturą telekomunikacyjną (odpowiednie podatki od kabli w ziemi oraz zakaz łączenia funkcji operatora infrastruktury z dostawcą usług mogłyby pomóc). Francuzi bardzo by chcieli uchodzić za mocarstwo – ale bardziej pasuje tu określenie „chory człowiek Europy”. Obawy przed postawieniem się Niemcom czy USA można zrozumieć, ale nie „żabojadom”.

Nasz wojowniczy rząd nawet z jawnie antypolskimi mediami nie potrafi sobie poradzić. Ulubioną ich metodą w antypolskiej nagonce  jest uogólniania nieprzychylnych Polsce wypowiedzi. Nie napiszą na przykład, że piśmie czeskiej „elity” pojawił się krytyczny artykuł, tylko że „Czesi krytykują rządy PiS'u w Polsce”. Gdy lewak z czeskiego TK wsparł swojego odpowiednika w Polsce, natychmiast zinterpretowano słowa, że czeski Sąd Konstytucyjny „stoi razem z polskim trybunałem po stronie rządów prawa” jako czeskie stanowisko. Z kolei wypowiedź Przewodniczącego Bundestagu przypisano całym „niemieckim elitom politycznym”. Nagminnie stosuje się przy tym podgrzewanie tematu nagłówkami w rodzaju „Berlin przerywa milczenie” (i traci cierpliwość wobec Polski). Gdy temat zejdzie z pierwszej strony jakoś dziwnie traci na „wyrazistości” (prawie każdykontrowersyjny tytuł na rp.pl jest zmieniany).
Wojowniczy minister Macierewicz zauważa: „Część mediów lobbuje za obcymi, a nie polskimi interesami”. No i co? Nikt nie widzi związku z tym, że te media nie mają polskich właścicieli? Nic się z tym nie da zrobić? Słowa, słowa, słowa…. O większego trudno zucha, Jak był Stefek Burczymucha….