Ostatnio sporo zdziwienia wywołało przejście „Tygodnika Powszechnego” na pozycje wrogów cywilizacji chrześcijańskiej. Najpierw Zuzanna Radzik stanęła w obronie uciśnionych genderystów. Potem dziennikarz tygodnika ośmielił się pouczać biskupów i wzywać księży do nieposłuszeństwa w sprawie obrony tradycyjnej rodziny.

Mnie taka postawa środowiska „Tygodnika Powszechnego” nie dziwi, gdyż jest ona ukoronowaniem długiego procesu gnicia, zapoczątkowanego jeszcze w początkach lat 90-tych. Wówczas nawet zazwyczaj powściągliwy Jan Paweł II oponował przeciw michnikowszczyźnie zalewającej umysły krakowskich publicystów.

Wiedząc o powiązaniach prof. Marcina Króla z tym środowiskiem, bez większego zdziwienia przeczytałem też najnowszy jego tekst na temat dobroczynności.

Pewne zdziwienie budzi jedynie u tego autora powierzchowność tekstu. Chociaż jest on reprezentantem nieciekawego środowiska i ma obce mi poglądy, zawsze ceniłem go za merytoryczną jakość tekstów.

Tym razem tworzy on jakieś fantasmagorie, dotyczące prowincji. Dla mnie - mieszkańca takiej prowincji - absurd wspomnianego tekstu jest zupełnie oczywisty.

Znane przypadki zobojętnienia na losy sąsiadów uważa Marcin Król za „przykre, ale i nieuchronne konsekwencje bogacenia się i rosnącego indywidualizmu”. A z jakiegoż to powodu liberalizm i związany z nim indywidualizm miałby być nieuchronny? Czyżby intelektualista uległ liberalnej propagandzie? Nie wiadomo też, dlaczego bogacenie się miałoby mieć nieuchronnie negatywne skutki społeczne.

Marcin Król kompletnie nie rozumie też wsi – przynajmniej tej podkarpackiej – na której się wychowałem. Samorząd wiejski nie jest w stanie zmierzyć się z problemami wykluczenia i biedy. Może on pełnić pozytywną rolę w zapobieganiu rozkładowi tradycyjnych społeczeństw, ale nie można go traktować jako tymczasowej agendy omnipotentnego państwa. Zgodnie z zasadą pomocniczości podstawą pomocy powinny być związki rodzinne i sąsiedzkie. Czy jest potrzebna jakaś organizacja, zdolna wesprzeć te działania w razie potrzeby? Owszem. I taka organizacja na wsiach (jeszcze) funkcjonuje. Nazywa się parafia. Ja wiem, że wykształcony w PRL'u intelektualista boi się tego słowa jak diabeł święconej wody. Ale może niepotrzebnie. Może to nie jest pomysł rodem z polskiego ciemnogrodu. Jeśli Pan Król nie wierzy – to proponuję zapoznać się z rolą, jaką parafie odegrały w rozwoju niemieckiej społecznej gospodarki rynkowej.

 

Jerzy Wawro, 1 stycznia 2014