Współczesna gospodarka światowa coraz bardziej przypomina grę hazardową. Nie dotyczy to tylko inwestorów finansowych i ich „drobnych” zakładów. Wielu z nich próbuje zgadnąć kiedy nastąpi kolejne finansowe trzęsienie zmienni – aby się w porę wycofać z gry. Powszechna jest opinia, że aktywa są zbyt przeszacowane i w każdej chwili może nastąpić korekta. Nikt nie wie jednak jaki to będzie miało wpływ na instytucje finansowe. Wiadomo, że zdolności dużych banków do absorpcji potencjalnych strat nie są wystarczające.

Jeszcze większym problemem jest osłabienie zdolności do interwencji w ramach polityki monetarnej USA. Gdyby się pojawiła znacząca inflacja, to przeciwdziałanie przez podniesienie stóp procentowych nie jest możliwe, bo koszty obsługi horrendalnego długu byłyby zbyt wielkie. Coraz mniej jest też chętnych na drukowane bez umiaru dolary. Trwa chińska ekspansja inwestycyjna za granicą, której jednym z efektów jest choćby częściowa zamiana rezerw dolarowych na inne aktywa. Podobnie postępują kraje arabskie. Rosja z kolei zwiększa swe zapasy złota. Wszystkie te państwa bez ustanku podejmują działania, które rozważane jednostkowo nie wykraczają poza normalne stosunki handlowe. Jeśli je jednak zestawić ze sobą, widać ich wspólny mianownik: jak najmniejsza zależność od dolara. To nie są działania gwałtowne, bo nikomu nie zależy na upadku dolara. Jednak w pewnym momencie najwięksi wierzyciele USA mogą zastosować podobny manewr jak Niemcy wobec Grecji: ile się dało, tyle uratowaliśmy, a teraz niech się dzieje co chce…..

W najbardziej pesymistycznym wariancie wydarzeń „papierowe pieniądze będą warte tylko tyle, co papier, na którym zostały wydrukowane”, a wtedy zachodnie państwa dobrobytu upadną pod własnym ciężarem.

 

Współczesny świat finansów ma dla mieszkańców Europy podobne znaczenie, jak dla starożytnych przodków Olimp. Gdzieś tam trwają zmagania bogów, których bezpośrednio nie obserwujemy, ale mają ona na nas przemożny wpływ.

Prasa w mijającym tygodniu przyniosła jedną z takich informacji: amerykański koncern chce przejąć europejskiego konkurenta: Koncern Monsanto, jeden z największych na świecie specjalizujący się w biotechnologii oraz wielkiej chemii organicznej nastawionej na produkcję w zakresie rolnictwa złożył ofertę przejęcia konkurenta, firmę Syngenta.

Amerykanie proponują 449 CHF za akcję. Szwajcarzy chcą więcej - choć przy tej ofercie ich spółka jest wyceniana na 41,7 mld CHF. Nuda. Odnotujmy jeszcze, że „Rynek dobrze przyjął informację o ofercie”. Skoro bóg Rynek dobrze przyjął, to i poddani cieszyć się powinni.

Mosanto jednak nie jest zwykłym przedsiębiorstwem. To oni właśnie produkują GMO i nie ustają w „promocji” tego rodzaju produktów na całym świecie. Czasem ta „promocja” przyjmuje charakter knucia z politykami i przedstawicielami organizacji, które powinny reprezentować społeczeństwo. Korumpuje się także naukowców poprzez sponsorowanie określonych badań. Jest to oczywisty atak na demokrację.

Zwarcie szeregów przez firmy z branży sprawi, że ten atak nie będzie już starciem Europy z amerykańską korporacją, ale starciem słabnących instytucji reprezentujących społeczeństwo (które nadal w większości nie chce GMO) z rosnącym w siłę sektorem prywatnym. Dodatkowo wprowadzenie TTIP praktycznie przesądzi o wyniku tego starcia.

 

W teorii kursy walut zależą od siły gospodarek poszczególnych krajów. Powinny być one skorelowane z parytetem siły nabywczej (PPP), szacowanym ramach OECD w ten sposób, że siła nabywcza różnych walut wyrównuje się i następuje eliminowanie różnic w poziomach cen między krajami. Jednak polityka monetarna państw bierze pod uwagę także (a może przede wszystkim) koszty obsługi zadłużenia zagranicznego oraz korzyści z wymiany międzynarodowej. W szczególności dotyczy to Chin, które od lat były oskarżane o zaniżanie kursów walut celem wspierania ekspansji gospodarczej.

Kontrowersje wobec wartości juana odżyły ostatnio, gdy Chiny podjęły starania, aby ich waluta zyskała status waluty rezerwowej. W szczególności chodzi o akceptację jej jako piątej w koszyku walutowym SDR. Chiny zwróciły się oficjalnie do MFW z taką propozycją.

Jednak Amerykanom niezbyt się to podoba, a brak jasnych reguł sprawia, że pozycja dolara zostanie zachowana – pomimo ewidentnych zmian w światowej gospodarce. Ich zdaniem fakt, że juan jest piątą najważniejszą walutą dla handlu światowego, nie wystarczy, aby być ujętym w koszyku SDR.

Chiny nie zamierzają się poddawać. Oczekuje się w związku z tym większej liberalizacji przepływów kapitałowych, co znacząco wzmocni zaufanie do juana.

W Mediolanie rozpoczęła się Światowa Wystawa Expo 2015. Wiodące tematy wystawy dotyczą w tym roku żywności. Nic więc dziwnego, że Polska postanowiła promować swoje jabłka. Służy temu nawet kształt pawilonu – przypominający stertę skrzynek na jabłka:

Ambasador RP we Włoszech Tomasz Orłowski mówił: „Przedstawiamy Polskę w sposób, od którego odwykliśmy czy nawet którego wcześniej nie znaliśmy. Pokazujemy Polskę młodą, optymistyczną, patrzącą bez obawy w przyszłość, potrafiącą połączyć naturę z technologią”.

Ciekawe byłoby usłyszeć opinie na ten temat naszych sadowników, którzy zostali zmuszeni do rozdawania w tym roku jabłek za darmo.  

Wydawało się, że próba otwarcia drogi do sprzedania Lasów Państwowych pod pozorem ich ochrony przed sprzedażą to szczyt przewrotności. Ale hymnem PO powinien być wierszyk Młynarskiego, o facetach, których nie sposób przecenić.

Przedwczoraj w TVP Rzeszów miała miejsce dyskusja na temat kontraktu na zakup helikopterów. Uczestniczył w niej działacz związków zawodowych Roman Jakim, ekonomista dr Krzysztof Kaszuba, Marszałek Województwa Podkarpackiego Władysław Ortyl i posłanka PO Krystyna Skowrońska.
Pomimo, że mówili niby tym samym językiem, nie było żadnych możliwości porozumienia. Nawet przy najlepszych chęciach  wszystkich stron. Ich role społeczne są bowiem zupełnie inne – stąd zupełnie odmienne widzenie świata. Wszyscy poza posłanką rządzącej partii próbowali znaleźć racjonalne rozwiązanie problemu. Ona miała jedną jedyną rolę do spełnienia: usprawiedliwić działania rządzącej mafii - nieważne jak by one nie wyglądały. Zapewniała więc, że odpadnięcie działających w Polsce firm to wynik zaniedbań formalnych tych firm i żadnego drugiego dna w tym nie ma. Dzień później „Rzeczpospolita” opisała to „drugie dno”, ciesząc się przy tym, że Francja woli Polskę od Rosji. Z tekstu zaś wynika jasno, że Francji zostanie powetowana strata z powodu odstąpienia od sprzedaży mistrali Rosji, poprzez podpisanie kontraktu z Polską. Jeśli w Świdniku lub Mielcu dojdzie do masowych zwolnień, to zwalniani pracownicy będą z dumą przekraczać bramy zakładu, wiedząc że ich krzywda służy dokopaniu Ruskim :-(. Miejmy nadzieję, że nie będą jak ci rolnicy i transportowcy i nie zaczną protestować.

W najnowszej audycji MaxTV (https://www.youtube.com/watch?v=ySjKLH7ZD_M#t=898) autor mówi sporo o polskiej gospodarce z amerykańskiego punktu widzenia. Nie chodzi przy tym o porównanie sytuacji Polski i USA, albo informacje o tym, co zrobiłby Amerykanin rządząc Polską. „Amerykański punkt widzenia” w tym przypadku to światopogląd ukształtowany w amerykańskiej rzeczywistości. Dziennikarza wręcz irytuje to, że ktoś może myśleć inaczej – nie po amerykańsku. Jak wiadomo USA to centrum świata i jeśli ktoś nie rozumie pojęć takich jak liberalizm i konserwatyzm dokładnie tak, jak rozumie je amerykański konserwatysta, to trudno się z nim porozumieć.

Z polskiej perspektywy widać pewne rzeczy inaczej. Ale tym ciekawiej wygląda konfrontacja poglądów.

1. Wyjaśnienie organizacji społeczeństwa przy pomocy przestrzennego modelu polityki jest bardzo przekonujące.

W tym modelu naród dzieli się na posiadaczy (tych, którzy mają) i ludzi pozbawionych własności. Dzięki pracy istnieje możliwość przechodzenia z warstwy niższej (ludzi bez własności) ku wyższej (właścicieli), a następnie do biznesu. Naród wybiera sobie polityków, którzy nim rządzą i utrzymują te warstwy w równowadze. Media natomiast czuwają nad tym, by nie było przy tym szwindli. Według Kolonko w PRL'u warstwa posiadaczy była bardzo wąska – nie to co w USA. Przede wszystkim zaś zablokowane było przechodzenie do warstwy posiadaczy. Dlatego ten system został rozwalony przez tych, którzy chcieli mieć. Obecnie układ ten został odtworzony, a zamiast przejścia do klasy posiadaczy otworzono wyjście na zewnątrz: na emigrację.

Przyjmując ten model, musimy wziąć pod uwagę fakt, że to jednak spore uproszczenie. Przede wszystkim pomija dwa główne aspekty: dynamiczny rozwój cywilizacji oraz rolę systemu finansowego. Obraz jest zafałszowany w jeszcze jednym ważnym aspekcie: jego dynamiki. Nie wynika ona wyłącznie z chęci przechodzenia między warstwami, ale przede wszystkim z tego, że każdy (!) chce mieć więcej. Amerykański sen przekształca się powoli w koszmar właśnie dlatego, że im ktoś bogatszy, tym łatwiej mu jest powiększać stan posiadania. Następuje więc coraz większe rozwarstwienie, a przechodzenie od tych którzy nic nie mają ku kurczącej się warstwie posiadaczy jest coraz trudniejsze. Stąd narastające konflikty, kończące się coraz częściej tak jak ostatnio w Baltimore (zamieszki i godzina policyjna).

Z kolei w odniesieniu do Polski mamy do czynienia z dużym zafałszowaniem transformacji. Polacy u schyłku PRL'u byli bardzo bogaci. To, co Max Kolonko przedstawia jako efekt dorobku życia przeciętnego Amerykanina – czyli własny dom – było w posiadaniu większości obywateli PRL. Na dodatek przy śladowym zadłużeniu obywateli, którzy w 100% mieli pracę. Ta praca nie pozwalała jednak na dynamiczny wzrost konsumpcji. Na dodatek załamanie się światowego porządku gospodarczego w połowie lat 70-tych wymagało zaciskania pasa, na które nie było społecznego przyzwolenia. Gierek starając się sprostać przyrzeczeniu, że władza do ludu pracującego strzelać nie będzie, ratował sytuacje kredytami, co skończyło się uzależnieniem państwa od nowojorskich bankierów i rządami ich agenta – Balcerowicza.

Alternatywą był model zbliżony do konserwatyzmu niemieckiego: przywrócenie równowagi poprzez wzrost gospodarczej aktywności społeczeństwa. Zwycięstwo Balcerowicza nie było natychmiastowe, gdyż w roku 1989 władza wybrała model amerykański, zapewniając naród, że budujemy „społeczną gospodarkę rynkową”. Ludzie wzięli zatem sprawy w swoje ręce i nastąpił dynamiczny rozwój prywatnej przedsiębiorczości. Z czasem zwyciężyło państwo, a klęskę narodu przypieczętowały „reformy” Buzka i wyprzedaż banków w czasie jego rządów.

Powstanie Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (Asian Infrastructure Investment Bank) jest postrzegane jako część procesu odchodzenia od dolara, jako głównej waluty używanej w wymianie międzynarodowej. Dlatego zasięg wspomnianego Banku prezentuje w pewnym stopniu proces de-dolaryzacji:

źródło: www.zerohedge.com

W tej sytuacji kluczowe dla zachowania wpływów USA w Azji staje się stanowisko Japonii. Pomimo prób ocieplenia relacji między Chinami i Japonią, Kraj Kwitnącej Wiśni nie wszedł do grona założycieli chińskiego banku. Z drugiej strony następuje ożywienie stosunków japońsko – amerykańskich. Premier Abe został zaproszony do Kongresu USA: Japońsko-amerykański sojusz liczy sobie 63 lata, ale taki zaszczyt ze strony amerykańskiego rządu i narodu spotka przywódcę Japonii po raz pierwszy. [...]

Interesy gospodarcze Japonii i Ameryki są ze sobą ściśle powiązane – Tokio gotowe jest przystąpić do zainicjowanego przez USA Partnerstwa Transpacyficznego, które stworzy ogromną strefę wolnego handlu dla dwunastu krajów rejonu Azji i Pacyfiku – obie strony mają też bardzo zbliżoną strategiczną wizję przyszłości Azji.

[…]

Większość Japończyków, świadomych korzyści, jakie ich kraj odniósł dzięki powojennemu ładowi międzynarodowemu, podziela opinię premiera, że podejmowane przez Chiny próby zastąpienia tego systemu innym, wygodniejszym dla Pekinu, są nie tylko nierozsądne, ale i niebezpieczne dla Azji. Kraje, które decydują się współpracować z Chinami w tworzeniu konkurencyjnych, multilateralnych instytucji, powinny zadać sobie jedno proste pytanie: czy proponowany przez Chiny światowy ład pozwoliłby, by wyrosło inne mocarstwo stanowiące dla niego wyzwanie, tak jak świat, któremu przewodziły Stany Zjednoczone, pozwolił – a nawet zachęcał i wspierał – na trwający trzydzieści lat chiński boom gospodarczy.

Państwa BRICS zwiększają swoje rezerwy złota. Rosja zakupiła w marcu około 31,1 ton złota. Trzy razy razy więcej niż w poprzednich miesiącach. Jednak w styczniu i lutym zakupy były niższe niż w ubiegłym roku – więc wzrost w marcu może oznaczać „wyrównanie” w długofalowym planie. Rezerwy złota w Rosji podwoiły się od połowy 2009 roku i wynoszą obecnie 1.2 tys. ton. Więcej złota posiadają jedynie: USA (8.1 tys. ton), Niemcy (3.4 tys. ton), Włochy (2.5 tys. ton), oraz Francja (2.4 tys. ton).

Złoto skupują także Chiny. Dużym pośrednikiem jest Szwajcaria, która w marcu kupiła kilkadziesiąt ton od Wielkiej Brytanii i sprzedała Chinom. Ta informacja jest dla Polski szczególnie ciekawa, gdyż podobno w Wielkiej Brytanii jest zdeponowane polskie złoto. Ale skoro nasi ekonomiści zapewniają: „nie ma potrzeb, by obawiać się o cokolwiek. Złoto, które jest przechowywane w banku w Londynie jest całkiem bezpieczne” - to możemy spać spkojnie.

Obroty giełdy w Hongkongu przekroczyły bilion juanów. Liczba ta okazała się zbyt duża do wyświetlenia przez obsługujące giełdę oprogramowanie:

Na szczęście problem dotyczy wyłącznie prezentacji danych. Tak wielki skok obrotów wiąże się ze zmianami w polityce gospodarczej Chin. Dopuszczono zakładanie indywidualnych kont w Hongkongu przez Chińczyków z kontynentu. Spodziewana jest także reakcja na działania EBC. Może to spowodować pojawienie się nadzwyczajnych zysków z inwestycji giełdowych.  

Przez ostatnie dziesięciolecia rozliczenia z dostawcami surowców – głównie ropy naftowej – odbywały się głównie w dolarach. Wynikało to z umowy USA z Arabią Saudyjską: po upadku standardu złota w 1971 r jednym z najważniejszych źródeł popytu na dolary było porozumienie USA z Arabią Saudyjską przez Nixona: w zamian za ochronę wojskową Arabia Saudyjska (jako najważniejszy eksporter ropy) zobowiązała się kwotować sprzedaż ropy w dolarach.

Ta sytuacja sprawiła, że dolary stały się główną walutą rezerwową świata (60%). Kupowane za dolary obligacje amerykańskie pozwalały na horrendalne zadłużanie się USA. Jednak te czasy powoli odchodzą w przeszłość. Kraje arabskie pozbywają się dolarów (na przykład kupując wielkie kluby piłkarskie). Zaczynają też sprzedawać ropę za inne waluty – na przykład Chiny starają się przejść w rozliczeniach na swoją walutę. Z dominacją dolara oficjalnie walczy Rosja.

Czas kampanii wyborczej to czas optymizmu. Nie ma się więc co dziwić doniesieniom w rodzaju: „Polska coraz wiekszą konkurencją dla Chin”. Zawsze można wskazać jakieś kryterium oceny, które poprawi nam samopoczucie. Tym razem mamy się cieszyć z tego, że Polacy zarabiają coraz mniej w zestawieniu z Chińczykami oraz z tego, że nasza waluta jest coraz słabsza.

W 2016 roku koszty pracy w Polsce będą tylko o ok. 67 proc. wyższe od tych w Chinach, podczas gdy w 2002 roku różnica ta wynosiła aż 590 proc.

A jeśli uwzględnimy horrendalne opodatkowanie pracy w Polsce oraz duże regionalne zróżnicowanie zarobków, mamy z czego być dumni: w wielu obszarach Polski zarabia się mniej niż w Chinach!

A na dodatek mamy doskonałych matematyków – zwłaszcza w redakcjach ekonomicznych czasopism. Wedle publikacji „Rzeczpospolitej” Dziś koszty pracy w Polsce są na podobnym poziomie, co w 2003 roku, w przeciwieństwie do Chin, gdzie poszybowały w ostatnich latach w górę i w 2016 r. będą o 40 proc. wyższe w porównaniu z 2008 rokiem.

Skoro dopiero w ostatnich latach ich koszty „poszybowały” o 40%, to bezpiecznie będzie założyć, że od 2002 roku „poszybowały” nie więcej niż dwukrotnie. Tymczasem w roku 2002 godzina pracy Polaka kosztowała tyle, co godzina pracy 59 Chińczyków. Obecnie zaś ta proporcja wynosi jedynie 1: 1,67. Czyli biorąc pod uwagę niezmienność kosztów w Polsce, w Chinach musiał nastąpić 35-cio krotny wzrost tych kosztów (59/1,67). 

Zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym numerze gazety pojawiła się informacja o kiepskiej jakości naszej edukacji – szczególnie w zakresie kompetencji matematycznych i komputerowych. Nie ma się więc co czepiać dziennikarzy ekonomicznych – wszakże oni piszą dla absolwentów tychże szkół!

Do pełni obrazu trzeba by dodać jeszcze informację, jaka część dochodu wypracowanego przez Polaka pozostaje w kraju i porównać to z Chinami, które jeszcze niedawno były głównie miejscem lokowania produkcji przez zachodnie firmy. Ale na takie analizy w gazetach pisanych dla niewolników liczyć nie można.

 

na zdjęciu Premier Chin podczas biznesowego forum w Warszawie (źródło).

We współczesnym świecie prawie cały obrót pieniądzem odbywa się poprzez banki. Dlatego pożyczony pieniądz niemal natychmiast wraca do systemu bankowego i można znaczną jego część pożyczyć ponownie. Ograniczenia w tym zakresie wprowadzają przepisy. Niemniej takie rozmnożenie pieniądza rzeczywiście następuje i to banki kreują pieniądz. Przelicznik międzu ilością wykreowanego pieniądza, a pierotnym kapitałem to tak zwanym lewar. W Polsce może on wynosić ponad 30.

Islandia postanowiła skończyć z tym procederem i przyznać prawo kreowania pieniądza wyłącznie bankowi centralnemu. Opublikowano raport opisujący szczegółowo to rozwiązanie. Stał się on przedmiotem analiz i komentarzy na całym świecie. - między innymi w obszernym artykule Washington Post. Porównuje się w nim przede wszystkim kwestie bezpieczeństwa tych systemów. Zdaniem autorów system „suwerennego pieniądza” powinien być bardziej stabilny, choć banki centralne także mogą popełniać błędy i reagować zbyt wolno w razie kryzysu.

Takie rozwiązanie nie podoba się oczywiście bankierom. Ted Truman - były ekonomista Rezerwy Federalnej – uważa, że to likwidacja bankowości i wprowadzenie rozwiązań na wzór sowiecki. Jego zdaniem większa władza banku centralnego tylko zaostrzy problemy, zamiast je rozwiązywać.

Jedną z głównych korzyści tego rozwiązania jest przejęcie przez rząd renty emisyjnej. Według obliczeń Martina Wolfa z The Financial Times, gdyby Wielka Brytania wprowadziła podobny system, rząd mógłby działać bez podatków i kredytów, pod warunkiem ograniczenia wydatków do 4 procent PKB.

Larry Kotlikoff, ekonomista z Uniwersytetu w Bostonie i zwolennik reform systemowych twierdzi z kolei, że islandzkie propozycje nie są wystarczające. Banki nadal będą mogły pożyczyć pieniądze (do wysokości wkładów), przez co system będzie podatny na bankructwa. Jego zdaniem groźbę tą można wyeliminować, zastępując banki poprzez sieci powiązanych funduszy inwestycyjnych, działających na giełdzie (a więc chodzi o powiązanie kreacji pieniądza z realną gospodarką).

Bez większego rozgłosu UE pożegnała się z jednym z najważniejszych elementów Wspólnej Polityki Rolnej: kwotowaniem mleka. Odtąd każdy rolnik może produkować ile chce i sprzedawać komukolwiek. Koniec z karami za przekroczenie limitów i giełdami kwot mlecznych. Nie oznacza to jednak całkowitego powrotu do wolnego rynku. Ceny mleka mają negocjować organizacje producentów mleka.

Zmiany grożą upadkiem małym producentom (do 15 krów) i małym mleczarniom. Ratunkiem mogłaby być ich integracja w większe struktury. Takie działania są jednak prowadzone z dużymi oporami.

Podobne obawy mają Niemcy – największy producent mleka w Europie. Chociaż u nich funkcjonuje wiele związków producenckich i silniejsza jest integracja rolnictwa z mleczarniami. 

To wręcz niesamowite, że we współczesnej ekonomii nadal panuje przekonanie, że nic nie jest za darmo. Jeśli przeanalizować argumenty za takim podejściem, to odnajdujemy w nich okropny błąd logiczny. W ekonomicznych analizach wartość ma tylko to, za co trzeba płacić. A skoro tak – to oczywiście ktoś musi za wszystko zapłacić. Jeśli mamy „darmową” służbę zdrowia, a lekarze nie pracują za darmo to ktoś im musi zapłacić. Płaci im państwo z naszych podatków. Błąd polega na tym, że z góry bierze się pod uwagę tylko to, co nie jest darmowe (zakładamy to co mamy udowodnić).

Jednak nawet w medycynie pełno jest działań altruistycznych. Nie zawsze wiążą się one z kosztami. Na przykład praca wolontariuszy i zakonnic w hospicjach. Darmowe rozwiązania już dawno zdominowały informatykę.

Dlatego potrzebna jest refleksja nad nową doktryną ekonomiczną, która uwzględniałaby wartość pracy wykonywanej bez wynagrodzenia, wartość dostępnych za darmo dóbr i infrastruktury.

W tym ostatnim przypadku sytuacja jest szczególna. Bo wytworzenie infrastruktury (na przykład dróg) oczywiście jest kosztowne i udostępnianie jej za darmo może budzić kontrowersje. Jednak znaczącą część infrastruktury dostaliśmy w spadku po PRL. Biorąc pod uwagę stan obecny nawet w tym wypadku nie można w pełni uznać, że nic nie jest za darmo. Dal uproszczenia załóżmy, że służącą wszystkim bezpłatnie infrastrukturę zaliczamy do „darmowych”.

Eliminacja tego, co jest lub powinno być darmowe prowadzi do wielu patologii. Jak na przykład sprzedawanie programów za złotówkę, żeby się urząd skarbowy nie przyczepił. Trwa też zażarta walka o przywłaszczenie tego, co jeszcze jest darmowe. Wielu cwaniaków potrafi zbudować biznes polegający na pośredniczeniu w dostępnie do tego, co darmowe. Trzymając się medycznych przykładów, można wskazać dość powszechną praktykę, gdy specjalista przyjmujący w prywatnym gabinecie kieruje pacjenta do szpitala na bezpłatne badania. Później z wynikami znów trzeba się pojawić prywatnie. Płacimy mu za wizyty, które nie miałyby sensu, gdyby nie wiązały się z dostępem do tego co „darmowe”. Czasem, gdy biznesowi brakuje tego co darmowe, udaje się wytworzyć nowe dobra do podziału. W ten sposób zbudowano na przykład sieć naziemnej telewizji cyfrowej, ograniczając równocześnie do niej dostęp. Podobny charakter ma przymuszanie coraz większej ilości ludzi do pracy w charakterze wolontariuszy. Taka praca może być czymś chwalebnym. Ale jeśli jest z tym związany przymus – to łamane jest prawo do wynagrodzenia (zob. „Najlepszy pracownik - darmowy”).

Iran zgodził się ograniczyć swój program rozwoju energetyki nuklearnej, tak aby nie było obaw, że zbuduje broń jądrową. Oczywiście spotkało się to z ostrą krytykuje premiera Izraela. Dla Europy jest to porozumienie korzystne, gdyż Prezydent Obama osiągnął sukces i nie musi przechodzić do historii jako twórca porozumienia o wolnym handlu z UE ;-). Wygląda na to, że stosunki USA z Izraelem staną się jednym z najważniejszych elementów sporu politycznego w zbliżającej się kampanii wyborczej w USA. Kto wie – może arogancja Netanjahu doprowadzi go nawet za kratki. Na chwilę obecną najważniejsze wydają się gospodarcze skutki porozumienia z Iranem. Odblokowane zostaną bowiem możliwości uczestniczenia tego kraju w wymianie międzynarodowej. Iran może zwiększyć produkcję ropy nawet o 1 mln baryłek dziennie. Może to silnie zatrząść i tak już rozchwianym rynkiem. Najbardziej może ucierpieć Arabia Saudyjska. Do Iranu zaczną napływać inwestycje finansowe, a jeśli gospodarka Iranu wykorzysta w pełni moce produkcyjne, może nastąpić dwucyfrowy wzrost gospodarczy. To może zadziałać jak zwolnienie ręcznego hamulca. Nic dziwnego, że Persowie najbardziej cieszą się z porozumienia.

Sytuacja gospodarcza Rosji się stabilizuje, choć w twierdzeniu, że „Rosja rozkwita” jest dużo przesady. Ekonomiści widzą raczej światełko w tunelu. Minister rozwoju gospodarczego Uljukajew mówi, że "sytuacja gospodarcza jest nadal złożona, ale widać pewne istotne oznaki stabilizacji". Ustabilizował się kurs rubla, który nie jest już tak ściśle związany z ceną giełdową ropy. Cena baryłki ropy waha się między 53 a 62 dolarów. Tymczasem Rosjanie konstruując budżet założyli tylko 50 dolarów. Spadek PKB wyniesie zapewne około 3% ale obawiano się wyniku jeszcze gorszego. Według rosyjskiego Ministra trzecim kwartale br. recesja powinna się zakończyć. Stopy procentowe podniesione do rekordowego poziomu 17% powoli są obniżane (obecnie 14%). Silne odbicie nastąpiło na giełdzie – rosyjski indeks był w pierwszym kwartale najsilniej rosnącym na świecie. Zmalała też groźba użycia nadzwyczajnych środków finansowych przeciw Rosji – jak odcięcie jej od systemu rozliczeń SWIFT. Wśród zaskakujących powodów tej zmiany wymienianych przez Bloomberg znajduje się groźba cyberataków: „Rosja jest cyfrowym mocarstwem, w pełni zdolnym do zniszczenia całego międzynarodowego systemu finansowego” - powiedział agencji Clifford Gaddy, analityk Brookings Institution. Obecnie kraj nie ma interesu w atakowaniu infrastruktury, od której jest uzależniony.

Jednak Rosja jest niestety także kolejnym potwierdzeniem tego, że operacje giełdowe i finansowe, na które szary człowiek nie ma żadnego wpływu, potrafią silnie oddziaływać na jego życie. Nie ma racji były premier Rosji Kasjanow - gdy twierdzi, że sankcje szkodzą władzy, a nie społeczeństwu. Wysokie stopy procentowe zostały wprowadzone w celu obrony rubla przed atakami spekulantów. To jednak musiało wpłynąć na dostępność kredytów i wpłynąć na recesję oraz inflację. Władze postanowiły bronić dochodów Rosjan, podwyższając wynagrodzenia, zasiłki i emerytury. To z kolei stanowi kolejny impuls inflacyjny. Nic więc dziwnego, że utrzymuje się duża inflacja. Konieczność oszczędzania wpływa na wzrost bezrobocia (choć i tak jest ono o połowę niższe niż w Polsce).

Rosjanie ogłosili przystąpienie do „Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych” (AIIB): AIIB został założony w minionym roku z inicjatywy Chin. celem banku jest finansowanie projektów infrastrukturalnych na ternie Azji i Pacyfiku. Kapitał zakładowy banku to 100 mld dol.. Do porozumienia przyłączyło się już 20 krajów z regionu. Ale także kraje europejskie są zainteresowane udziałem. Takie deklaracje zgłosiły Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy, Szwajcaria i Luksemburg.

Eksperci uważają, że AIIB jest potencjalnym konkurentem ulokowanych w Stanach Zjednoczonych globalnych instytucji finansowych - Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego.

Wojna o pieniądz weszła w nową fazę. Do tej pory Amerykanie bez przeszkód czerpią olbrzymie korzyści z pracy całego świata (często niewolniczej), poprzez system odsetkowy i powszechne zadłużenie. Ten czas jednak powoli przemija.

Od lat trwa powolne odchodzenie od dolara (bronionego przez US Army). Jednym z aspektów obecnej wojny ekonomicznej między Rosją a USA jest wzmacnianie tej tendencji („front antydolarowy”) poprzez barter, wyprzedaż amerykańskich obligacji, duże zakupy złota.

W cytowanej na wstępie wiadomości pojawia się informacja: Amerykański sekretarz ds. finansów międzynarodowych Jacob Liu ostrzegł, że międzynarodowych organizacjom finansowym w USA jak MFW i BŚ grozi utrata zaufania.

Oczywiście pan Liu ma na myśli „zaufanie” w rozumieniu spekulacyjnym. Bo zaufaniem w potocznym rozumieniu tego słowa, te instytucje mogą darzyć tylko ludzie mało zorientowani w ich działalności. Trwają one wyłącznie z powodu powszechnego zadłużenia.


Niemiecki Minister Gospodarki Sigmar Gabriel zaprezentował twarde stanowisko w sprawie umowy o wolnym handlu
UE z USA: Nie zgodzimy się na żadne naciski w sprawie dalszej liberalizacji czy prywatyzacji, ani też nie pozwolimy na obniżenie standardów w dziedzinie ochrony środowiska i ochrony konsumentów. - Nie zaakceptujemy pomijania parlamentów w rokowaniach nad TTIP. Jestem też absolutnie pewny, że nie będziemy świadkami prywatyzacji sądów polubownych.

Czyli – jeśli minister dotrzyma słowa, to porozumienia TTIP nie będzie. Te „prywatne sądy polubowne” stanowią bowiem kluczowy element negocjowanej umowy (ISDS).

Tymczasem nasz (?) prezydent umowę o wolnym handlu nazwał brakującą częścią transatlantyckiej wspólnoty. Bo to jest "projekt o wymiarze wręcz cywilizacyjnym". Uznał, że wprawdzie zdajemy sobie sprawę, iż realizacja tej idei jest trudna dla każdej ze stron, ale jest to działanie najważniejsze z punktu widzenia siły świata zachodniego w przyszłości.

Kto ma rację? Pełni obaw Niemcy, czy zwolennicy „projektu o wymiarze cywilizacyjnym”? Punkt widzenia zależy jak zwykle od punktu siedzenia. Niemiecki minister występujący w interesie Niemiec widzi zagrożenia dla Niemiec. Polski prezydent występujący w interesie USA widzi korzyści dla Stanów Zjednoczonych.

Wydawać by się mogło, że skoro Minister Gospodarki najpotężniejszego państwa w Europie jest tak stanowczy, to sprawa jest przesądzona. Jednak o ile po stronie USA panuje w tej sprawie polityczny konsensus, to w Europie przeciw TTIP wypowiada się głównie lewica (Sigmar Gabriel jest politykiem SPD). Szczególnie ostro krytykuje układ lewica francuska: Projekt TTIP to ofensywa na całej linii przeciwko temu wszystkiemu, co wyznacza ramy funkcjonowania kapitalizmu, a zwłaszcza firm wielonarodowych. Zagraża ogółowi norm socjalnych i ekologicznych, ale również demokratycznych, ponieważ stara się obejść instytucje przedstawicielskie i prawne, które pozwalają sprawować demokratyczną suwerenność. Wprowadzenie tego projektu w życie oznaczałoby wielki regres pod względem możliwości trzymania finansjery w jakichkolwiek ryzach i odwrócenie się plecami do wszelkiego projektu transformacji ekologicznej. Monstrualną wręcz bezczelnością jest bowiem twierdzenie, że TTIP doprowadziłby do olbrzymiego wzrostu wymiany handlowej, a jednocześnie twierdzenie, że skutki dla spożycia energii byłyby nieznaczne – tak, jakby kontenery miały płynąć przez Atlantyk na żaglowcach! Tymczasem Komisja Europejska pozwala sobie bez żenady na taką właśnie bezczelność.

Politycy prawicy nie są już tak stanowczy. Kanclerz Merkel pragnie przyspieszenia negocjacji – aby zakończyć je jeszcze w tym roku. O kontrowersjach wokół traktatu (a w szczególności o ISDS) nie wspomina. Być może zakłada, że uda się je przezwyciężyć. A może chodzi tylko o grę pozorów. O ostatecznym stanowisku Niemiec w sprawie ISDS może przesądzić spór o odszkodowania za zmianę polityki energetycznej. Po rezygnacji z energetyki jądrowej, firmy które zainwestowały w elektrownie atomowe zaczęły dochodzić odszkodowań. Niemieckie firmy działając zgodnie z niemieckim prawem wystąpiły do Trybunału w Niemczech. Szwedzki koncern Vattenfall skorzystał z przewidzianego w Karcie Energetycznej mechanizmu ISDS. Gra idzie o miliardy euro. Jeśli okaże się, że niemieckie firmy nie uzyskają nic, natomiast amerykański Trybunał nakaże wypłacenie wysokich odszkodowań Szwedom, trudno będzie niemieckiemu społeczeństwu wyjaśnić dobrodziejstwo ISDS. Niemcy to nie Polska, w której wykorzystanie podobnego mechanizmu do wyłudzenia miliardów przez Eureco zostało przyjęte z pełnym zrozumieniem, a nawet entuzjazmem. Twórcy tego „sukcesu” zostali później uhonorowani wysokimi odznaczeniami: Krzyż Komandorski z gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski dla Gronkiewicz-Waltz w roku 2010, Order Orła Białego dla Balcerowicza w 2005 i Buzka w 2012 roku, Krzyż Wolności i Solidarności w 2012 dla Mariana Krzaklewskiego.

Ale – jak to w Polsce powiadają – to są „odgrzewane kotlety”. Jadwiga Staniszkis ma rację, mówiąc o miałkości i jałowości naszej kampanii prezydenckiej: Jej uczestnicy nie prezentują się jak ludzie zdolni do stawiania czoła wyzwaniom dzisiejszego świata. Milczenie na temat TTIP jest najlepszym tego dowodem.

Czy czeka nas „transformacji globalnego systemu monetarnego”? Tak sądzi jeden z polskich inwestorów, umieszczających popularne komentarze na blogu pod pseudonimem independenttrader. W swoich analizach uwzględnia on nie tylko oficjalne komunikaty, ale też inne źródła – na przykład z portalu shadowstats.com. Różnice są bardzo istotne. Pokazuje to wykres inflacji poniżej:

Bloger zauważa w oparciu o te dane: mimo poważnych prób nie udało się wykreować dwucyfrowej inflacji i to w sytuacji drastycznego wzrostu podaży pieniądza. Niska inflacja sprawia, że wzrasta relacja długu do PKB. Gospodarka jest w tragicznym stanie, a mocny dolar zaczyna doskwierać eksporterom.

Czy sytuacja rzeczywiście tak nadzwyczajna? Może o tym świadczyć nietypowe zachowanie międzynarodowych korporacji: Mimo wysokich cen akcji zdecydowana większość firm notowanych na giełdach drastycznie zwiększa zadłużenie aby skupować własne akcje.

Zazwyczaj firmy robią to w środku bessy, gdy ceny akcji są rekordowo niskie.

Widząc obecną sytuację nasuwa mi się myśl, iż zarządy korporacji doskonale zdają sobie sprawę, że umocnienie dolara jest tymczasowe i ostatecznie dług, który zaciągają dziś będzie z czasem spłacony w walucie wartej zdecydowanie mniej niż obecnie.

Amerykańska korporacja Quicksilver Resources ma $2.35 miliarda długu – dwukrotnie więcej niż aktywów. Dlatego zarząd zwrócił się do sądu dla ustalenia bankructwa. Rzecz zwyczajna w amerykańskim biznesie. Jednak Quicksilver Resources to jeden z symboli amerykańskiej „rewolucji łupkowej”. Jeśli niskie ceny surowców utrzymają się dłużej, to na tym rynku zostaną ponownie jedynie wielcy potentaci, których głónym obszarem działalności jest eksploatacja złóż metodą tradycyjną.

Podkategorie

Kótkie opisy wydarzeń, które mogą wskazywać na kierunki działań w gospodarce.

Kredyty we frankach