…. tym razem na szczęście zmagania nie są krwawe (przynajmniej na razie). Jednak jest to wojna totalna – bardziej niż jakakolwiek wcześniej, Obejmuje wszystkich obywateli, a linia frontu dzieli społeczeństwo, nierzadko nawet w obrębie rodzin.

 

Dawnymi czasy Polska była przedmurzem chrześcijaństwa. Później uczestniczyliśmy w krwawym finale „koncertu mocarstw”. Następnie byliśmy ofiarami starcia totalitarnych potęg i neokolonialnych podbojów. O co chodzi tym razem?

 

Odpowiedź na to pytanie jest trudna, bo ostrość wewnętrznego konfliktu politycznego przesłania istotę sprawy. Jeśli sprowadzić problem do polityki, to trzeba by podjąć beznadziejną próbę zdefiniowania różnic w programach politycznych głównych sił. Sprawa jest beznadziejna, gdyż:

1. W kwestiach istotnych nie widać różnic (stosunek do właśnie przyjętej przez PE umowy CETA, polityka wschodnia, obecność obcych wojsk na naszym terytorium, członkostwo w UE etc…).

2. Budowane przez „totalną opozycję” pola konfliktu mają na celu wyłącznie rozbudzenie emocji (najlepiej świadczy o tym absurdalne podgrzewanie sprawy wypadku z udziałem Pani Premier).

3. Polityczna walka została sprowadzona do strategii zdobycia lub utrzymania władzy – bez wskazania ogólniejszych celów politycznych.

4. Wszystko to odbywa się w atmosferze zgiełku medialnego w którym nie ma żadnego poszanowania dla prawdy i kultury.


W poszukiwaniu istoty wojny polsko-polskiej.

 

W zasadzie daje się zauważyć jedynie dwa obszary racjonalnego konfliktu:

1. Istnieją sfery świętości, które są w zasadzie szanowane przez wszystkie strony, ale w ramach politycznej walki dochodzi tu do dość ostrych (choć ograniczonych) konfliktów. Z jednej strony mamy tradycyjnie religię, a z drugiej „świętości” liberalnej demokracji: kastę prawników, „ludzi kultury” (z immunitetem na chamstwo) i nauki (z talonem na głupotę).

2. Zmianie uległ paradygmat ekonomiczny: dotąd panowało przekonanie, że dbałość o gospodarkę jest ważniejsza niż dbałość o człowieka. Teraz – zgodnie z ideą społecznej gospodarki rynkowej – przyjęto, że gospodarka ma służyć dobru człowieka.

 

Te dwie różnice nie mogą jednak definiować polskiego konfliktu. Polacy gremialnie odrzucają zacietrzewienie i skrajności do których prowadzi totalna walka z świętościami. Natomiast w kwestiach ekonomicznych łatwiej jest posługiwać się przestarzałymi – ale za to lepiej zrozumiałymi kategoriami jak „państwo opiekuńcze” czy „socjalizm”. Gdyby chodziło o istotę sporu, to pewnie sensowną strategią byłaby edukacja ekonomiczna z użyciem bardziej adekwatnych terminów. Jednak powyższe dwa obszary konfliktu to tylko poszlaki w naszym tropieniu istoty sporu. Ten spór wydaje się sprowadzać do konfliktu między dwiema różnymi wizjami świata: liberalną i konserwatywną.

 

Powyższe stwierdzenie jest zbyt ogólnikowe, by na nim poprzestać. Zwłaszcza, że analogie historyczne nie są zbyt adekwatne. Służą one jedynie do deprecjonowania przeciwnika. Konserwatyzm zrodził się jako obrona tradycyjnych wartości w sytuacji gwałtownych przemian cywilizacyjnych. Przeciwnicy konserwatyzmu redukują go do epitetu „zacofanie” lub (w łagodniejszej wersji) „strach przed postępem”. Z kolei liberalizm zrodził się z przekonania, że indywidualna aktywność jest źródłem postępu, a jedyne co ją ogranicza to prawa przyrody i naturalny „zmysł moralny”. Te przekonania przetrwały także głównie w formie negatywnych stereotypów w rodzaju „róbta co chceta” czy „chciwość jest cnotą”. Kryją one zarzut braku moralności.

 

Istnieje jednak racjonalne wyjaśnienie, które wszystkie strony konfliktu są w stanie zaakceptować, jeśli odrzucimy emocje i będziemy poszukiwać racjonalnego objaśnienia.

Współczesny konserwatyzm sprowadza się do przekonania, że losy świata objaśnia odwieczna walka dobra ze złem. W wersji liberalnej zło jest wyłącznie efektem błędów i słabości ludzkich lub ewentualnie niesprzyjających okoliczności (prawa przyrody, wcześniejsze błędy systemowe).

W zasadzie nie ma sporu co do oceny dobra i zła. Spór dotyczy wyłącznie natury zła – więc może on wydawać się mało istotny. Tak jednak nie jest. To spór fundamentalny – dlatego zrozumiała jest jego ostrość i zasadna teza o jego cywilizacyjnym charakterze.

 

Personalizm jako płaszczyzna porozumienia

 

W zasadzie w całej zachodniej cywilizacji zasady personalizmu są akceptowane. Sprowadzają się one do akceptacji niezbywalnej wartości osoby ludzkiej. Stąd wywodzi się prawa człowieka – w tym poszanowanie życia. Nie ma znaczenia, czy te zasady wywiedziemy wprost z Ewangelii, czy z filozofii Kanta.

Skoro nie ma sporu co do personalizmu, to skąd ostrość światopoglądowych konfliktów? Personalistyczne zasady mogą być diametralnie inaczej rozumiane przez strony konfliktu. I tej różnicy nie daje się usunąć na gruncie samego personalizmu. W szczególności inaczej postrzega kwestię wolności liberał, a inaczej konserwatysta. Obydwa punkty widzenia są racjonalne – ale tylko w kontekście własnego pojmowania rzeczywistości. To sprawia, że kwestia ontologii – a więc także religijnych przekonań – nie jest dla nas obojętna.

 

Problem wolności

 

Wolność jest jedną z fundamentalnych praw przysługujących człowiekowi. Gdy jednak rozważamy sytuację człowieka w społeczeństwie – widzimy problem uzgodnienia prawa wolności wielu osób. Dla liberała naszą wolność ograniczają wyłącznie prawa innych osób. Dla konserwatysty wspólnota społeczna ma charakter podmiotowy, a relacje osoby ze wspólnotą mogą wiązać się z poświęceniem (dobrowolnym ograniczeniem indywidualnej wolności na rzecz wspólnoty).

Ta różnica staje się szczególnie ważna w sytuacji konfliktowej. Jak rozstrzygać konflikty? Jak ustalić granice praw innych osób, których nie należy przekraczać? Dla liberała jedynym odnośnikiem jest prawo stanowione. Co nie jest zabronione – jest dozwolone. Czyli de facto jest to dopuszczenie w pewnych okolicznościach stosowania prawa silniejszego. Dla konserwatysty ponad prawem stanowionym jest prawo miłości – a więc dokładnie odwrotnie: większa władza wiąże się z większymi wymaganiami.

To jest paradoks dobrze znany: akceptacja chrześcijańskiego prawa miłości minimalizuje stosowanie przymusu w społeczeństwie. Akceptacja liberalizmu wiąże się zaś z rozszerzaniem zakresu regulacji prawnych na coraz to nowe obszary konfliktu. Dlatego słusznie mówi się o ‘wolności pozornej’. Nie jest to powszechnie postrzegane z jednego powodu: współczesny świat jest we władaniu liberałów i to oni narzucają społeczeństwom obowiązującą narrację. Nawet konflikty światopoglądowe odbywają się na ich zasadach. Zdeklarowani konserwatyści zupełnie bez sensu dali sobie wmówić, że to prawo stoi na straży moralności. W Polsce takie przekonanie pojawiło się chyba jako efekt uboczny walki o ustawę antyaborcyjną. Ta walka odbywała się w sferze emocji, a nie rzeczowych argumentów - stąd efekty uboczne.

Ówczesna debata była jedną z pierwszych okazji do zabrania głosu przez ludzi mądrych i prawych. No i okazało się, że król jest nagi, a w Polsce miejsce ludzi mądrych zajmują ideologowie i "funkcjonariusze nauki" - czyli ci co wybrali drogę uniwersyteckiej kariery. Ujawnił się straszliwy brak racjonalnego spojrzenia na życie społeczne.

Powstała wówczas ustawa wydaje się sensowna (dopiero obecnie "aborcje eugeniczne" stanowią dla niej wyzwanie). Jednak to raczej wynik kompromisu między walczącymi stronami, niż dialogu. Racjonalne jej uzasadnienie sprowadza się tezy: państwo ingeruje w sferę moralności wyłącznie wtedy, gdy jest to związane z zapobieganiem poważnym problemom społecznym. Powszechność aborcji była takim problemem. Dramat pojedynczych kobiet w przypadkach opisanych jako wyjątki – nie.

 

Problem tolerancji

 

Powyższe rozważania skłaniają do wniosku, że konserwatywne zasady życia społecznego są co najmniej tak samo racjonalne jak przekonania liberalne. Rozwój cywilizacji sprawił, że prawo stanowione jest nam niezbędne. Jednak obecnie zakres regulacji wyraźnie przekracza akceptowalne granice – wkraczając w sfery intymne i regulując życie rodzinne (bynajmniej nie chodzi tu wyłącznie o patologie). Na pytanie o to, czy można bić dzieci, konserwatysta odpowie, że dzieci należy kochać. Liberał zaś woli dać dzieciom prawo skarżenia rodziców przed sądem. Nikt normalny nie będzie twierdził, że skutki kablowania na rodziców są dla psychiki dziecka mniejsze niż skutki klapsa na pupę otrzymanego od kochającego rodzica.

Nawet jeśli takie poglądy mogą być przedmiotem dyskusji, to nie do zaakceptowania jest strategia odrzucania prawomocności konserwatyzmu w imię postępu. Zwłaszcza – gdy za tym idzie akceptacja nienawiści i zrodzonej z niej przemocy. To dokładnie obserwujemy w Polsce. Fala nienawiści wobec konserwatywnego rządu skłania polityków do obwołania bohaterem człowieka, który mógł spowodować śmierć Premier Szydło. Co będzie dalej? Nie ma się co łudzić, że rzeź chrześcijan, jaka odbywa się na całym świecie Polskę na pewno ominie. Próba powstrzymania konserwatywnych przemian inaczej niż poprzez mechanizmy demokratyczne z pewnością zrodzi gwałtowne reakcje wielu osób. Maski „faszystów” są już dla nich przygotowane. A ludzi z takimi maskami bardzo łatwo eksterminować.

 

Minimum tego, co każdy racjonalny człowiek powinien zaakceptować, to rola religii w sformułowaniu zarówno zasad personalizmu, jak i współczesnego konserwatyzmu. Skoro więc drodzy liberałowie zaakceptowaliście personalizm, abstrahując od religii, to może rozważylibyście także możliwość dopuszczenia do głosu - na takich samych zasadach - konserwatywnej narracji? Może jednak dostrzegacie to, że liberalne rozwiązania są nieadekwatne do sytuacji w jakiej znalazła się nasza cywilizacja?

Jeśli zaakceptujemy prawomocność konserwatywnego widzenia świata, to naturalna wydaje się tolerancja dla chrześcijaństwa. Nie tylko w sensie zezwolenia na religijne życie w ukryciu, ale i pobłażania na demonstracyjne obnoszenie się z religijnymi obrzędami – nawet jeśli wydają się naruszać nasze poczucie nowoczesności. Zewnętrzne formy mogą bowiem okazać się niezbędne dla przechowania tradycji, której nikt rozsądny nie niszczy tylko dlatego, że samemu akurat nie dostrzega w niej wartości.