Drukuj
Kategoria: Konserwatywna Polska

Podobno we wszystkich postkomunistycznych krajach UE zachował się podział na „my” i „oni”. W czasach komuny to była granica przyzwoitości. To nie oznaczało, że po „naszej” stronie byli wyłącznie ludzie bezkompromisowi. Każdy sobie wyznaczał granice kompromisów i granice wolności. Parafrazując Jana Pawła II można powiedzieć, że każdy miał swoje Westerplatte. W totalitarnym państwie rzadko kogo było stać na postawę całkowicie bezkompromisową. Nawet niezłomny poeta Zbigniew Herbert musiał prosić władzę o paszport, by móc wyjechać za granicę.

Kiedy będąc w wojsku pod koniec lat 80-tych zapytałem o możliwość wysłuchania przez radio w świetlicy Mszy Świętej, stałem się politycznie podejrzany i musiałem odbyć kilka rozmów z oficerem politycznym. Domagał się deklaracji, że złożę przysięgę. Powiedziałem mu, że nie zamierzam kopać się z koniem i jedynie zmilczę ten sojusz z armią radziecką. Jemu chodziło wyłącznie o to, żeby to nie była forma demonstracji. Kompromis. Byli tacy, którzy odmawiali i ponosili konsekwencje. Byli też tacy, którzy aktywnie występowali przeciw komunistom, ryzykując życie. Ale byli też ludzie gotowi na wszystko dla przepustki, talonu, awansu. Większość ludzi - zdając sobie sprawę z własnej słabości, nie była skłonna do ferowania wyroków, a zbytnia uległość wobec władzy budziła raczej niesmak niż oburzenie. Jakie zatem było kryterium dzielącą społeczeństwo na „my” i „oni”? Moim zdaniem zdolność do stawania w prawdzie. Złożyłem przysięgę w komunistycznym wojsku i to nie było dobre. Kropka. Nie będę się usprawiedliwiał tym, że wszyscy tak robili, że takie były czasy, że to nieważne. Poniosłem porażkę, ale ona nie była decydująca w walce o moje Westerplatte.

Gdy Lech Wałęsa mówi, że nie dał się złamać, to oznacza iż w jego ocenie swoją walkę wygrał. To dlatego tak druzgocący jest wyłaniający się z jego wystąpień obraz człowieka całkowicie zakłamanego.

Młodszym ludziom może wydawać się dziwne to, że domyślając się agenturalnej przeszłości Wałęsy, jego koledzy nie odwrócili się od niego, a nawet popierali jego kandydaturę na Prezydenta. Lech Wałęsa donosił na kolegów. To była jego klęska. Założono jednak, że z tej klęski potrafił się podnieść i nie przekroczył granicy dzielącej ludzi przyzwoitych od „onych”. Lech Wałęsa miał być naszym prezydentem, a Matka Boska w klapie dawała powody do przypuszczeń, że on nie przeszedł na „ciemną stronę mocy”. Wyśmiewana przez ateistów katolicka spowiedź ma także wielki walor wychowawczy. Uczy nas, że upadek jest wezwaniem do powstania, że tylko akceptacja prawdy o sobie samym prowadzi do wolności, że godne życie jest zadaniem wymagającym stałego wysiłku. Gdy Jarosław Kaczyński zaczął głosić, że Wałęsa okazał się „ich” prezydentem, większość ludzi odebrała to jedynie jako element politycznej walki.

Teraz jednak rodzi się pytanie, czy to pycha z czasem doprowadziła go do upadku, czy też Kaczyński trafnie ocenił nie tylko Wałęsę jako polityka, ale także jako człowieka? Czy się tego dowiemy? Czas Wielkiego Postu to czas refleksji i pokuty. Lech Wałęsa ujawniający całą prawdę mógłby znów być wielki. Bardzo wątpliwe jednak, aby to do niego dotarło. Nie chodzi bowiem tylko o wstydliwą prawdę o początkach lat 70-tych. O wiele istotniejsze są czasy „grubej kreski” i rzetelna ocena transformacji.

Zło „grubej kreski” polegało na zniesieniu granicy dzielących ludzi przyzwoitych od „onych”. Pozbawieniu sensu heroicznych czynów naszych bohaterów. To była straszliwa zbrodnia na ludzkich sumieniach, dokonana przez katolickiego Premiera. Środowisko inteligencji katolickiej Krakowa okazało się całkowicie zdegenerowane, a upadek moralny „Tygodnika Powszechnego” jest tylko jednym z wielu tego przejawów.

Lech Wałęsa swoje pamiętne wystąpienie przed Kongresem USA rozpoczął od słów „my naród”. Dla Polaka to słowo „my” brzmi trochę inaczej niż dla Amerykanina. Bez „grubej kreski” byłoby zupełnie jasne, że polskość jest wymagająca. Wymaga by zachowywać się „jak trzeba”. Wpis w dowodzie nie czyni z człowieka Polaka.

Dzisiaj ludzie pozbawieni przyzwoitości wyjdą na ulicę głosząc, że „oni” są narodem. Może i tak. Ale to nie jest naród polski. To tylko wypełnienie wróżby Jacka Kaczmarskiego z 1982 roku:

Kary nie będzie dla przeciętnych drani,
A lud ofiary złoży nadaremnie.
Morderców będą grzebać z honorami
Na bruku ulic nędza się wylęgnie.

Pomimo wszystko świat trwać będzie nadal -
W Słońce i Kłamstwo wierzą ludzie prości.
Niedostrzegalna szerzy się zagłada,
A wszystkie ręce lśnią aż od czystości.

Handel, jakich nie było, z chciwością się zmaga,
Na gorycz popytu, na zdradę ceny nie ma.
Uczynków złych i dobrych kołysze się waga
Z pełnymi krwi szalami obiema.

Nieistniejące w milczeniu narasta,
Aż prezydenci i gwiazd korce bledną,
Coś się na pewno wydarzy - to jasne,
Ale nam wtedy będzie wszystko jedno
.

 

Jak w tej sytuacji mają się zachować Polacy? Jak powinien zachować się Kościół? Musimy odrzucić wreszcie „grubą kreskę”. Podział na „my” i „oni” jest faktem. Faktem jest też wina Kościoła w jego zamazywaniu. Tu nie chodzi o politykę. Rządzący obecnie Polską ludzie też nie są kryształowi i krytycyzm wobec ich działań jest potrzebny. Jednak nie może on oznaczać przyłączenia się do „onych”. Tylko prawda nas wyzwoli. To przesłanie chyba jeszcze nigdy w najnowszych dziejach Polski nie było tak ważne.

 

Jerzy Wawro, 27-02-2016