Gazeta Wyborcza przyłapała wicepremiera Morawickiego na tym, jak ujawnił że program 500+ jest „na kredyt”. Znając poziom tego szmatławca – można wierzyć Wicepremierowi – który mówi: to jest to całkowicie błędna i nieprawdziwa interpretacja. Jaka zatem interpretacja jest poprawna?

Aby zrozumieć wypowiedź Pana Mateusza Morawieckiego, konieczna jest elementarna wiedza z ekonomii. To nie jest trudne i na pewno każdy w miarę rozgarnięty człowiek jest w stanie to pojąć. Pod warunkiem, że nie będzie słuchał propagandy.

Właśnie konieczność przeciwstawienia się propagandzie stanowi inspirację dla rozpoczynanego niniejszym tekstem cyklu publikacji pod wspólnym tytułem „Ekonomia dla idiotów”. Ich celem jest wyjaśnianie elementarnych pojęć, które są używane w propagandowych hasłach.

Cykl miał mieć pierwotnie tytuł „O ekonomii dla profesorów ekonomii” - aby równocześnie wyrazić dezaprobatę wobec uczestniczenia w tej propagandzie naukowców. Jednak ostatecznie dokonano bardzo niewielkich zmian tytułu, nawiązując do znanego cyklu publikacji „Dla idiotów” (choć angielskie „dummies” raczej należałoby tłumaczyć terminem „płytka wiedza” niż „idiota”). Autor cyklu nie jest ekonomistą. Jest informatykiem, który całe zawodowe życie zajmował się projektowaniem, implementacją, wdrażaniem i eksploatacją systemów dla przedsiębiorstw. W takim działaniu wiedza nie może być płytka, gdyż system informatyczny musi działać poprawnie w zmieniającym się środowisku. To nie jest możliwe do osiągnięcia bez wydobycia tego, co w wykonywanych operacjach jest istotą rzeczy.

 

Wyjaśnienie programu 500+ wydaje się być zawarte w powiedzeniu: bilans musi wyjść na zero. Jeśli dajemy na coś pieniądze – to musimy je skądś mieć. Nie ma więc sprzeczności między inwestycją (na co wydajemy) a kredytem (skąd bierzemy). Ulubionym sposobem manipulacji propagandystów jest koncentrowanie się na jednej stronie tego równania. Gdy pieniądze od rządu dostawał Ryszard Krauze albo Jan Kulczyk – to oczywiście były inwestycje. Gdy dostają je „dziecioroby” to są finansowane kredytem wydatki.

 

Zostawiając na razie na boku pytanie o sensowność tych inwestycji/wydatków, zastanówmy się co dokładnie oznacza , że „bilans musi wyjść na zero”? Bilans to zestawienie tego co posiadamy z informacją skąd to mamy. W ekonomii obie informacje wyrażamy przy pomocy wartości pieniężnej. Weźmy na przykład prosty przypadek sklepu internetowego prowadzonego na darmowej platformie aukcyjnej. Cały majątek takiego przedsiębiorstwa to pieniądze na koncie w banku plus bieżące zapasy towarów. Skąd ten majątek się bierze? Albo inaczej: jakie są źródła jego finansowania? Jeśli przedsiębiorstwo nie jest zadłużone – to cały jego majątek musiał zostać zakupiony z funduszy właściciela. Tworzenie bilansu w takim przypadku wydaje się banalnie proste: sumujemy wartość towarów oraz stan konta (to tak zwane aktywa) i sumę zapisujemy w pozycji „Fundusz własny” stanowiącej jedyne źródło finansowania (czyli pasywa). Różnica aktywów i pasywów musi wyjść na zero – bo to wynika ze sposobu liczenia. Czyli: bilans musi wyjść na zero. Żadnej magii w tym nie ma, ale też niczego to nie wyjaśnia.

Gdy sporządzamy bilans realnie istniejącego przedsiębiorstwa, pojawia się pytanie o wartość zapasów. Stan konta w banku nie budzi wątpliwości (chyba, że to waluta obca – wtedy musimy przeliczyć po ustalonym kursie). Ile jednak są warte zapasy? Tyle za ile kupiliśmy? A jeśli to towar o krótkim terminie przydatności (na przykład pieczywo)? Może więc lepiej stosować ceny rynkowe (cena po której możemy towar sprzedać)? Istnieją programy (na przykład udostępniany przez Amazon), które cenę automatycznie dostosowują do ofert konkurencji. Jak w takiej sytuacji wycenić ten towar? To pytanie nie jest dobre. Należy się pytać nie o to jak, ale po co? Właściwie postawione pytanie prowadzi do bardzo jasnej odpowiedzi. Bilans to nic innego jak ustalenie wartości firmy. Jeśli nie chcemy jej sprzedawać – to ta wartość poza właścicielem interesuje jedynie fiskusa. Dlatego przepisy regulują w jaki sposób należy dokonywać wyceny. Jest to potrzebne do ustalenia nieszczęsnego podatku dochodowego. Dochód nie jest prostą różnicą między sprzedażą a zakupami, bo musimy uwzględnić stan zapasów (część towaru która jeszcze się nie sprzedała):

dochód = sprzedaż – zakupy + zmiana stanu zapasów

Kupiliśmy 5 rowerów po 500 złotych. Sprzedaliśmy 4 po 600PLN. Mamy więc dochód = 4*600 – 5*500 + 1*500 = 400PLN.

Dochód jest więc równy bieżącej zmianie stanu zapasów i pieniędzy w firmie. Tradycja wywodząca się z czasów papierowej księgowości nakazuje wyodrębnianie w bilansie dochodu do czasu podjęcia decyzji o jego przeznaczeniu. Jeśli pozostaje w firmie – to zwiększa kapitał własny. Takie ujęcie pozwala traktować przedsiębiorstwo jako obiekt o wartości stosunkowo stałej (niezależnej od bieżących rozliczeń). Bilans jest zaś czymś w rodzaju zdjęcia ukazującego stan przedsiębiorstwa w pewnej określonej chwili.

Takie statyczne i nastawione na przeszłość ujęcie nie jest najlepsze we współczesnej gospodarce. Jej dynamika sprawia, że powinniśmy się koncentrować na przepływach wartości, a nie na statycznym obrazie wyrażonym w bilansie.

Pozostając przy używaniu miary pieniężnej możemy korzystać z systemu księgowego, aby wszystkie przepływy w firmie dokumentować na kontach. Po jednej stronie konta (nazywanej zwyczajowo „Ma”) księgujemy wydanie (odpływ) a po drugiej (nazywanej „Winien”) - przyjęcie (przypływ). Na przykład zakup to przyjęcie towaru (strona winien na koncie magazynu) i zwiększenie zobowiązań (strona ma na koncie dostawcy).

Każde konto to odpowiednik realnego lub wirtualnego obiektu określonego typu. Przepływy zaś wiążą się z zamianą typu wartości. Na przykład zobowiązanie zmienia się w towar, a gotówka w uregulowanie zobowiązania. W teorii możemy podzielić konta na trzy rodzaje: składniki majątku (kartoteki), rozrachunki i wyniki (kapitały + dochód).

Taka sieć obiektów między którymi przepływają wartości stanowi bardzo dobre zobrazowanie działalności firmy. Zarządzanie zaś polega na podejmowaniu decyzji co do wielkości przepływów. Te decyzje muszą z jednej strony uwzględniać przyjęte cele, a z drugiej istniejące ograniczenia. Na przykład takim ograniczeniem jest stan gotówki w kasie, który nie może być ujemny. Reguła „bilans musi wyjść na zero” sprowadza się do tego, że wartość wydana jest równa wartości przyjmowanej.

Prawdziwą trudność w zrozumieniu współczesnej gospodarki stanowi akceptacja tego, że tylko cele i ograniczające reguły mają znaczenie. Możemy nawet drożej kupować a taniej sprzedawać – o ile prowadzi nas to do przyjętego celu. Jednak zazwyczaj chcemy zarabiać na każdej transakcji. Widać więc, że poza fundamentalnymi (nieprzekraczalnymi) regułami wynikającymi z natury procesów gospodarczych, funkcjonują pewne zalecenia (jak: taniej kupić i drożej sprzedać), które przyjmuje się jako przejaw racjonalizmu. Prawdziwi wizjonerzy potrafią jednak łamać tego rodzaju reguły.

Wracając do krytyki programu 500+ - należy zadać sobie dwa pytania: czy to co robi rząd jest zgodne z regułami (racjonalne) i czy cele tego działania są słuszne. O ile jednak cele można analizować wybiórczo, to trzymanie się reguł dotyczy wyłącznie obrazu całościowego. Prawda jest taka, że nie ma najmniejszego znaczenia skąd rząd weźmie pieniądze na ten program. Opowieści o konieczności zadłużania się na ten cel mają podobną wartość co „Bajki z mchu i paproci”. Dlaczego nie przyjąć na przykład takiej interpretacji zachodzących w gospodarce procesów: program 500+ to częściowy zwrot nadpłaconych przez rodziny podatków, a zadłużenie państwa przeznaczone jest między innymi na finansowanie działalności propagandzistów zatrudnionych w różnych instytutach ekonomicznych?

Zrozumienie tego, że prawdziwy obraz gospodarki jest wyrażony przepływem środków, pozwala dostrzec wiele ważnych zjawisk, które umykają osobom patrzącym na świat przez pryzmat tradycyjnej ekonomii. Ale o tym będzie w następnych publikacjach z tego cyklu….