Przed wyborami parlamentarnymi władza postanowiła trochę poudawać, że żyjemy w państwie prawa. Wypuszczono więc z aresztu kibica, którego władza sobie trzymała ot tak sobie – bo może coś złego zrobił – w areszcie ponad 3 lata. Potem pani premierzyca – znana z prawdomówności - „zawiesiła” urzędnika, który wytropił „grupę przestępczą” wśród rolników, którzy w sposób zorganizowany postanowili bronić polskiej ziemi przed wykupem przez obcych. Na koniec jak grom z jasnego nieba przyszła wiadomość, że CBA bada prywatyzacje Ciech, a nawet przez chwilę poszła w eter plotka o aresztowaniu w związku z tym prezesa GPW. Ta wiadomość jest tak niezwykła, bo przecież Ciech kupił biznesmen, którego pamięci szargać nie wolno – bo to tak jakby podważać sukces polskiej „transformacji”, której był jednym z głównych wykonawców (zob. Powrót "pasera").

Wszystko to wygląda na jakiś okrutny żart ze społeczeństwa. Jednak istnieje jakiś bardzo mały procent szansy, że jednak władza – zwłaszcza ta niewybieralna, sądownicza - się zmienia i teraz chce już być dobra. Sprawa jest tak ważna, że warto to sprawdzić.

W Polsce istnieje przepis mówiący, że każdy dowiedziawszy się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu ma społeczny obowiązek zawiadomić o tym prokuratora lub policję. Jeśli każdy, to prokurator chyba też? Istnieje jednak możliwość, że prokuratorzy to takie osoby, które nie czytają prasy pełnej informacji o przestępstwach nie ściganych. A może to osoby aspołeczne i za nic mają takie obowiązki, które nie są obwarowane prawnymi sankcjami. Co prawda prawodawca sformułował wymóg prawny wobec instytucji państwowych i samorządowych, „które w związku ze swą działalnością dowiedziały się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu”, ale być może wszystkie te przestępstwa nie mają żadnego związku z działaniem jakiegokolwiek urzędnika.

Spełnijmy zatem my swój społeczny obowiązek.

Nie ma dużo przesady w tym, że Polska nie jest państwem prawa, tylko państwem prawników. Trudność reformowania tego systemu jest tym większa, że prawnicy szermując argumentem niezawisłości sądów bronią tego chorego systemu. W takiej sytuacji pomoc informatyki może być nieoceniona. Wdrażając scentralizowany system wsparcia procesów sądowych można uzyskać zbiorcze informacje nad pracą poszczególnych placówek i sędziów. Na tej bazie można wprowadzić oceny – związane na przykład z ilością zasadnych skarg, przegranych w drugiej instancji procesów, długością postępowań etc… Ponieważ oceny byłyby automatyczne i według obiektywnych kryteriów, nikt nie mógłby twierdzić, że dochodzi do czyichś nacisków na sądy.

Oczywiście to tylko narzędzie, które może być użyte przez ludzi dbających o jakość sądów. Można na przykład w tym celu powołać jakąś jednostkę w ramach NIK.

Niestety komputer szybko sędziów nie wyręczy. Ale w zakresie prawa gospodarczego jest to już teraz realne (przynajmniej w pierwszej instancji). W oparciu o metody sztucznej inteligencji (programowanie w logice, automatyczne wnioskowanie) można zbudować system, który daje jednoznaczne odpowiedzi na jasno sformułowane pytania. Zamiast pisania prawa na nowo - o czym mówiła M. Ogórek - można je zautomatyzować.

Prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski jakby nigdy nic wrócił do pracy. Przecież 700 tysięcy piechotą nie chodzi. Gdy okazało się, że jest on chłopcem na posyłki posła Burego z PSL. Prokuratura i CBA zwróciły się do Sejmu z prośbą o uchylenie immunitetów obu panów. Kwiatkowski „zawiesił” swoje urzędowanie czekając na decyzję Sejmu. Sejm jednak uznał, że ma ważniejsze sprawy na głowie, więc pan Kwiatkowski wrócił do pełnienia obowiązków, a poseł Bury startuje z pierwszego miejsca w wyborach. Tymczasem na światło dzienne wychodzą kolejne kulisy działalności człowieka niezatapialnego. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie sfałszowania sprawozdania NIK za 2013 rok. Chodzi o pominięcie krytycznego raportu dotyczącego rybołówstwa, który uderzyłby w ministra rolnictwa – przypadkiem też z PSL.

Jednak są też pozytywne wieści. Przed wyborami cuda się zdarzają i waadza chce pokazać swą łaskawość. Dlatego postanowiła wypuścić "tymczasowo" przetrzymywanego od 3 lat kibica Legii.  

Po publikacji przez niemiecki opiniotwórczy dziennik paszkwilu na Polskę, pojawiły się opinie, że należy wszcząć przeciw autorowi postępowanie karne (art. 133 kodeksu karnego - kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech). Pomimo, że prokuratura może/powinna wszcząć śledztwo z urzędu, jeden z posłów złożył zawiadomienie. To nie jest pierwszy atak na Polskę Tomasza Grossa. Były też próby postawienia go przed sądem. Zajmujący się tym adwokat mówi: „Pierwszy ruch należy do polskiej prokuratury. Ona go oczywiście nie wykona. W tej sytuacji albo można pogrzebać sprawę w archiwach publicystyki prasowej, albo trzeba na potęgę składać pozwy cywilne. Wypowiedzią pana Grossa został opluty każdy Polak i ojcowie nas wszystkich. Mało? Trzeba reagować”.

To, że powołane do tego organy państwa nie zareagują jest „oczywistością”. Ale Prezydent, z którego wyborem wiązano tak wielkie nadzieje chyba powinien? Odebranie orderu, który Jan Tomasz Gross otrzymał za „Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej” chyba nie wymaga współpracy prokuratury, Trybunału Konstytucyjnego i innych organów stojących na straży bezprawia? Prezydent otrzymał prośbę w tej sprawie – czekamy więc na reakcję.

Innym dowodem bezsilności polskich organów prawa jest kolejny wyczyn Zbigniewa Stonogi. Opublikował on jakieś sfałszowane listy, twierdząc (bez ujawnienia żadnych dowodów), że to listy poparcia złożone przez poszczególne partie. O tym, że to bezczelne fałszerstwo Stonogi świadczą pesele w postaci samych jedynek na niektórych pozycjach. Trudno podejrzewać, by politycy byli aż tak głupi, by złożyć takie dane. Stonoga dowodzi, że nie tylko oszuści w biznesie (domokrążcy, firmy pożyczkowe, banki etc…) mogą czuć się bezkarnie. Od 31 sierpnia Stonoga miał siedzieć w więzieniu. Jednak podobno zakład karny odmówił jego przyjęcia: „W Polsce nie ma odpowiedniego sprzętu medycznego, który gwarantowałby utrzymanie pana Zbigniewa przy życiu […]. Nie będzie ścigany przez sąd, że się nie stawił w zakładzie karnym”.

 

Wczoraj w TVP Info odbyła się ciekawa dyskusja na temat referendalnych pytań. Najciekawsze było wystąpienie Witolda Modzelewskiego na temat trzeciego pytania ( "Czy jest Pan/Pani za wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika?"). Absurdalność tego pytania jest od początku wyraźnie widoczna. Jednak profesor Modzelewski zwrócił uwagę na to, że literalnie rzecz ujmując jest ono bezprzedmiotowe. Bo wątpliwości co do wykładni mieć nie można. To tak jakby pytać o wątpliwości co do czytania tekstu. Aby pytanie miało sens, należałoby zapytać o treść przepisu, a nie o jego wykładnię. Tyle, że w takiej sytuacji dochodzimy do jeszcze większego absurdu. To obywatele mieliby rozstrzygać, co ustawodawca miał na myśli? Nie wiadomo, czy to było ustawione, czy spontaniczne, ale głos jednego z obecnych widzów trafiał w samo sedno: przepisy powinny być takie, aby wątpliwości nie było. Pojawienie się trzeciego pytania sprowadza nas do krainy absurdu i ośmiesza państwo.

Najsłabsze było wystąpienie Andrzeja Sadowskiego – przeciwnika finansowania partii z budżetu. Widać myślenie w stylu to co dobre dla Ameryki jest najlepsze dla Polski odcisnęło na tym ekonomiście tak głębokie piętno, że pytanie go o cokolwiek jest zwykłą stratą czasu.

 

Wszystkie media poinformowały o zatrzymaniu Zbigniewa Stonogi przez CBS. Ma mieć to związek z aferą w katowickim sądzie, którą Stonoga ujawnił. Tymczasem na swoim profilu na Facebooku Zbigniew Stonoga mówi „z dużej chmury mały deszcz”. W prokuraturze postawiono mu zarzut utrudniania śledztwa poprzez opublikowanie dokumentu prokuratury.

Trochę dziwne jest to, że media nie informują o szczegółach tej afery w katowickim sądzie. Opowiedział o niej Stonodze kierowca prezesa tego sądu. Oskarżenia są niezwykle mocne i dotyczą polityków PO i PiS, którzy mają mieć udziały w spółce w Luksemburgu, na którą są przelewane pieniądze uzyskane z przestępczej działalności. Przede wszystkim chodzi o wyprowadzanie pieniędzy ze SKOK'ów poprzez kredyty brane na tak zwane „słupy”. Pada też oskarżenie o udziały prokuratorów w dystrybucji dopalaczy „Mocarz”. Stonoga opowiada o tym między innymi w filmie na Youtube. Sąd zarzuca Stonodze „pomówienie”. Tymczasem prokuratura wszczęła śledztwo – więc chyba jednak były jakieś podstawy.

Do niedawna Stonoga atakował głównie polityków PO. Teraz zapowiada równie mocne uderzenie w PiS. W tym kontekście zastanawia prośba Zbigniewa Stonogi do prezydenta o ułaskawienie. Zbigniew Stonoga ma stawić się w zakładzie karnym 31 sierpnia celem odbycia kary. On sam mówi o tej sprawie: „Ponieważ wygrywam walkę o Polskę, ponieważ pomagam zwyczajnym ludziom, zamykają mnie do więzienia! Wezwanie do odbycia niby kary za niby przestępstwo podpisała sędzia Agnieszka Ławryńczuk - ta sama, która w 2011 roku uniewinniła mnie w tym samym procesie”.

Prośba do Prezydenta Dudy „z terminem ważności” przy równolegle formułowanych groźbach ujawnienia kolejnych taśm brzmiała jak szantaż. Być może od początku chodziło o spektakularne wycofanie prośby i pretekst do ataku na Prezydenta.  

Polskie „taśmy prawdy” to drobiazg z amerykańskim „Kontrowersyjnym wideo” dokumentującym proceder sprzedawania narządów dzieci zabijanych przed urodzeniem, przez organizację Planned Parenthood. Wydawać by się mogło, że nagrania nie pozostawiają żadnej wątpliwości – zwłaszcza w zestawieniu z tym, że handel organami ludzkimi jest w USA nielegalny. Ale tu nie chodzi o byle jaką organizację. Chodzi o organizację dysponującą siecią klinik aborcyjnych, wspieraną przez państwo i mającą różne dziwne powiązania (z wydawcą Playboya, czy promocją prostytucji).

Dlatego mogą sobie bezkarnie kpić z prawa, twierdząc, że pobierali opłaty nie za części ciała, tylko ich dostarczanie. Organizacja ma w tym pełne poparcie zarówno urzędującego Prezydenta USA, jak i sposobiącej się do zamieszkania w Białym Domu Hilary Clinton.

Rzecznik prasowy Białego Domu stwierdził, że filmy to „fake” (fałszywa wiadomość) i jest niewiele dowodów na potwierdzenie stawianych zarzutów. To jest według niego taktyka „ekstremistów” - przetworzyć nagranie tak, aby zafałszować stanowisko nagrywanych osób. Poparł równocześnie stanowisko Planned Parenthood, która twierdzi, że to wszystko co widać na nagraniach jest całkowicie nieprawdziwe. Nawet to, że dr Deborah Nucatola zbiera na Lamborghini? Jednak sprawiedliwości stanie się zadość – przynajmniej na tyle na ile to możliwe w „tęczowym USA”: obrońcy życia odpowiedzą przed sądem za nagranie aborterów handlujących organami dzieci.  

Czarny charakter naszych mediów Jacek Kurski „doniósł” wedle tych mediów na byłego szefa MSZ: Kurski tak starł się dopiec byłemu szefowi MSZ, że nawet przedstawił śledczym kalendarz spotkań, który sam przygotował na podstawie stron internetowych www.msz.gov.pl, www.radeksikorski.pl, kalendarza posiedzeń Sejmu, w których uczestniczył Sikorski i zestawienia dni wolnych od pracy w 2011 r. W oparciu o te dane Kurski przedstawił szczegółowe, matematyczne wyliczenia, które w jego ocenie wskazują, iż przejechanie przez Radosława Sikorskiego prywatnym samochodem 32 000 km w roku 2011 było niemożliwe”.

No i po co mu to było? W tej samej gazecie donoszą (wróć – to dziennikarze, więc chyba raczej „informują”): Po analizie zgromadzonego materiału dowodowego brak jest podstaw do stwierdzenia, iż posłowie dopuścili się przestępstwa - ogłosiła Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Śledczy badali, czy w związku z rozliczeniem wyjazdów służbowych prywatnymi autami wprowadzani w błąd byli pracownicy Kancelarii Sejmu oraz czy parlamentarzyści poświadczali nieprawdę.

A wyliczenia Kurskiego? Kto by sobie tym głowę zawracał – wszak to tylko matematyka. Jak by to wyglądało, gdyby prokuratorzy zaczęli posługiwać się kalkulatorem (nie wiadomo nawet, czy wszyscy potrafią). To tylko jątrzące „pisiory” chcą wszystkich rozliczać. Nie podoba im się na przykład, że rząd urządza sobie wycieczki po kraju ("wyjazdowe posiedzenia"). Niegospodarność? A jak nazwać wrześniowe referendum. Przedstawiciel Ruchu Kukiza (to jednak nie tylko pisiory brużdżą?) zauważa: „Referendum jest inicjatywą prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale ani go nie promuje, ani nie dba o edukację obywateli w zakresie przedmiotowym tejże inicjatywy". To on nie wie, że to było w kampanii wyborczej? Że „wszystkie ręce na pokład”? Czy tego chcemy – czy nie. Ciekawe, kto zapłaci i w jakiej formie za fikcyjne budowanie obwodnicy Inowrocławia. Pytanie o to, czy zajmie się tym prokurator jest (chyba?) retoryczne.

 

Jeśli komuś przeszkadzają niejasne przepisy w polskiej Konstytucji, to powinien na poprawę humoru przeczytać Traktat Lizboński. Na zachętę dwa fragmenty z oficjalnego polskiego tłumaczenia:

1)

"Europejski Bank Centralny ma wyłączne prawo do upoważniania do emisji banknotów euro w Unii. Banknoty takie mogą emitować Europejski Bank Centralny i krajowe banki centralne. Banknoty emitowane przez Europejski Bank Centralny i krajowe banki centralne są jedynym legalnym środkiem płatniczym w Unii."

Czyli po przyjęciu euro w Polsce staną się nielegalne dolary?!

2)


"2. Europejski Bank Centralny może zadecydować o opublikowaniu swych decyzji, zaleceń i opinii.
3. W granicach i na warunkach uchwalonych przez Radę zgodnie z procedurą przewidzianą
w artykule 129 ustęp 4, Europejski Bank Centralny jest upoważniony, w przypadku nieposzanowania jego rozporządzeń i decyzji, do nakładania na przedsiębiorstwa grzywien i okresowych kar pieniężnych
"

Czyli EBC może nałożyć na przedsiębiorstwo grzywnę i nawet nie musi ujawniać za co!!!


Te zapisy dotyczą tylko strefy euro – więc jak widać tym bardziej nie ma się do czego spieszyć.

Komisja Europejska dała Polsce i dziesięciu innym krajom dwa miesiące na wdrożenie dyrektywy, która umożliwi bankom bezkarne przejmowanie naszych pieniędzy, w sytuacji, kiedy grozić im będzie upadłość. Tak jak przed dwoma laty na Cyprze. A jeśli nie dostosujemy tego prawa, grozić nam będą kary!

Eksperci uspokajają: „nawet jeśli wdrożymy dyrektywę, takie rozwiązanie zostałoby wprowadzone w ostateczności”. Ci eksperci nie mówią o tym, że ta sama dyrektywa legalizuje drenaż banków córek przez swoje centrale. Ten proceder w Polsce uprawia między innymi właściciel Pekao – widać u nas „ostateczność” jest perpamentna.

Ta dyrektywa jest w spoób ewidentny sprzeczna z Konstytucją. Być może wyciągnięto ją akurat teraz, aby rząd PO mógł się postawić i pokzać przed wyborami, że jednak on nie rządzi w imieniu banksterów.

 

 

W 2014 roku Rzecznik Praw Obywatelskich zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie waloryzacji kwoty wolnej od podatku. We wniosku zwraca uwagę, że prawodawca „nie powinien tworzyć przepisów prawa, które nakładają obowiązki podatkowe na osoby, które przecież sam uznał za żyjące w ubóstwie”. Ministerstwo Finansów na żądania zmiany skali podatkowej odpowiadało, że „junia nam nie pozwala”, bo wszczęła przeciw Polsce procedurę nadmiernego deficytu: „zdaniem szefa resortu, zakończenie procedury nadmiernego deficytu jest możliwe w 2016 r., co oznacza, że najwcześniej zmian w progach można oczekiwać na rok 2017”. W tym roku pojawił się problem, bo z jednej strony mamy wybory, a z drugiej procedura nadmiernego deficytu została zakończona. Co w tej sytuacji robi Ministerstwo Finansów? Rozpoczęło kampanię medialną, która ma przekonać społeczeństwo, że kwota wolna nie jest istotna! Najpierw stosownego wywiadu udzieliła wiceminister finansów - twierdząc, że „to ulga zdecydowanie korzystniejsza dla bogatych”. Potem do boju ruszył minister Szczurek, rozpowiadając, że „kwota wolna od podatku to fetysz” i strasząc, że jej podniesienie będzie skutkować wprowadzeniem podatku katastralnego. Oczywiście ministrowi do głowy nie przyjdzie, że można zrezygnować z wielu ulg – choć one właśnie są skierowane do bogatych. Radykalne uproszczenie podatków pozwoliłoby na dodatek zmniejszyć koszty ich poboru i utrudnić ich unikanie. Zwiększenie kwoty wolnej można też powiązać z ponownym wprowadzeniem większej progresji podatkowej. Specjaliści od zaciskania pasa na brzuchu najuboższych często przywołują „poradę” Miltona Friedmana, według którego Polska powinna robić to, co bogatsze państwa robiły na analogicznym poziomie rozwoju. A w tych „bogatszych państwach” skale podatkowe przekraczały dla najbogatszych nawet 80%.

Oczywiście najprościej byłoby całkowicie zrezygnować z PIT - ale do tego potrzeba by mądrości i odwagi, na którą w Polsce popytu nie ma.