Wybór liberalizmu jako nowej „platformy” na której J. Gowin chce wjechać na szczyty władzy, to ciekawy eksperyment. Dotychczasowe próby tego rodzaju pokazywały, że społeczeństwu polskiemu liberalizm nie jest bliski. Jednak to były próby liberałów-aferałów z KLD/PO, albo liberałów-kabareciarzy spod znaku JKM. Teraz ma być na poważnie – pod egidą intelektualisty Gowina.
Dobrym wprowadzeniem do tego eksperymentu jest porównanie z sytuacją za naszą zachodnią granicą dokonane przez Rafała Wosia: „W sumie nic nowego. Po raz kolejny okazało się, że rządzenie jest najlepszym testem dla tanich populistycznych obietnic. Również tych liberalnych. I wtedy okazało się, że bez obniżek podatków i straszenia państwem niemieckim liberałom nie zostało nic. Poza głęboką pustką programową”.
Niestety w przypadku Gowina nie mamy takiej czystej sytuacji. Pustka programowa ma zostać przykryta figowym listkiem konserwatyzmu. Dawniej politycy spierali się głównie o to, czy ważniejszy jest wzrost gospodarczy, czy sprawiedliwość społeczna. Teraz można ich podzielić na dwie kategorie: tych, którzy obiecują mądrzejsze rozwiązania gospodarcze, a po dojściu do władzy zamiast tego niszczą tradycyjne społeczeństwo oraz tych, którzy obiecują chronić tradycyjne społeczeństwo w zamian za rezygnację z aspiracji gospodarczych ludzi, którzy chcieliby godnego życia dla wszystkich. Niemcy są pod tym względem wyjątkiem, bo mimo wszystko pozostał tam ślad po Erhardzie.
Eksperyment Gowina można więc krótko scharakteryzować pytaniem: czy Polacy raz jeszcze dadzą się nabrać?