Kapitalizm i demokracja wydają się idealnie do siebie pasować. Demokratyczne społeczeństwa stanowią jednakowe dla wszystkich prawa, w obrębie których rozwijają się przedsiębiorstwa, współzawodniczące według jasnych reguł.

Przedsiębiorstwa nie mogą stanowić wprost swoich praw, a głos miliardera waży tyle samo, co głos nędzarza. Oczywiście poprzez lobbing, marketing i finansowanie partii politycznych, biznes ma wielki wpływ na politykę. Jednak po pierwsze nigdy to nie jest wpływ bezpośredni – zawsze wymagane jest przekonanie demokratycznej większości. Po drugie lobbing biznesu zazwyczaj musi być uzasadniony ekonomicznie (jeśli biznesmen lobbuje za jakimiś rozwiązaniami odległymi od gospodarki – robi to prywatnie). Po trzecie zaś wolna prasa czuwa, aby cały ten proces był transparentny.

Wszystkie kontrowersje związane z funkcjonowaniem biznesu w społeczeństwie można było ignorować akceptując odrębność lub neutralność aksjologiczną biznesu, albo odwołując się do fundamentalnych norm wspólnych dla całego społeczeństwa. To było stosunkowo łatwe, gdy akceptacja norm chrześcijańskich była w świecie zachodnim powszechna.

Co jednak zrobić w sytuacji, gdy finansowa i gospodarcza elita różni się w swych poglądach od (jeszcze) bogobojnego społeczeństwa? Czy ktoś zarabiający miliony dolarów miesięcznie nie powinien mieć dla tysięcy pracowników, których praca zależy od jego kaprysu, statusu równego Bogu?

To nie jest pytanie retoryczne, o czym boleśnie przekonały się ostatnio władze amerykańskiego stanu Indiana.

Historia ta jest związana z promowaniem „małżeństw homoseksualnych”. Na wielu drobnych przedsiębiorców padł strach w związku z agresywną promocją tej szopki, w której nie chcą oni uczestniczyć. Posypały się kary dla hotelarzy, którzy nie chcieli gejów traktować jak małżeństwa czy kwiaciarni, która nie chciała dostarczyć kwiatów na "gejowski ślub".

 

Nawiasem mówiąc historie te pokazują, że niestety komuniści rzeczywiście stanowili awangardę ludzkości. Ich idiotyczne pomysły w rodzaju „wojny o pokój” są twórczo rozwijane poprzez brak tolerancji dla osób o poglądach odmiennych od „bojowników tolerancji”.

Aby bronić społeczeństw przed tymi szykanami, kilka stanów USA rozpoczęło prace nad odpowiednią zmianą prawa. Przyjęte w stanie Indiana prawo pozwala odmówić przedsiębiorcy wykonania usługi, jeśli naraziłoby to go na konflikt sumienia. To jednak szczególnie nie spodobało się bogom z Doliny Krzemowej (która niestety jest usytuowana w pobliżu „wesołego miasta gejów i lesbijek” San Francisco). Zdeklarowany pedzio – prezes Apple ograniczył się do wyrazów oburzenia. Ale inni poszli znacznie dalej. Założyciel Paypal zwrócił się do tej firmy o rozważenie sensu aktywności w tym stanie. Aplikacja obsługująca turystykę Gogobot zaczęła straszyć ostrzeżeniami. Restrykcjami zaczęli grozić prezesi innych firm. Najgłośniej jest o niejakim Marcu Benioffie, prezesie Salesfporce. Ponoć to jego postawa przesądziła o tym, że gubernator Indiany rozpoczął starania o wycofanie "kontrowersyjnej" ustawy.

Oto nowy bożek we własnej osobie (zdjęcia z tyłu nie są dostępne – trudno więc stwierdzić obecność ogona):

Cała ta heca przestaje być jedną z amerykańskich fanaberii w obliczu nadchodzącego traktatu TTIP. Cieszmy się więc ze zmartwychwstania Chrystusa, póki nowe bożki nie postawią nas przed dylematem: praca albo święta.

 

PS.

Wygląda na to, że nie wszyscy się wystraszyli nowych bożków: Stan Arkansas poszedł w ślady Indiany.