W ostatnich dniach miały miejsce dwa zadziwiające wydarzenia. We wtorek w Kongresie USA przemawiał premier Izraela Benjamin Netanyahu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przybył on na zaproszenie lidera Republikanów, bez uzgodnienia z Prezydentem Obamą. Ponieważ ewidentnie jest to element kampanii wyborczej – prezydent Obama słusznie powiedział, że nie zamierza się w tą kampanię angażować. Na znak protestu 55 kongresmenów wyszlo z sali. Oburzenia nie kryją nawet niektórzy politycy amerykańscy narodowości żydowskiej.
Mniejszym zainteresowaniem mediów cieszyło się inne wydarzenie, które miało miejsce w Korei Południowej. Jakiś nacjonalista pociął twarz ambasadorowi USA. Atak na ambasadora jest zawsze zniewagą dla państwa, które on reprezentuje. W tym wypadku atak nie nastąpił na terenie wrogiego kraju, ale sojusznika (właśnie odbywają się wspólne manewry korańsko-amerykańskie). Na dodatek to armia USA strzeże Koreę Południową przed agresją z północy.