Bronisław Komorowski pojechał na Podhale, celebrować swój przyszły wyborczy sukces. A tu niespodzianka: górale go wygwizdali. Skwitował to krótko: „W rodzinie zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjdzie z nieumytymi rękami albo nogami, w kaloszach wejdzie na cudze święto”. Potwierdzając w ten sposób opinię prawdziwego męża stanu, udał się do Krakowa, by na krakowskim rynku wysłuchać wrzawy wśród której najgłośniej brzmiało powtarzane pytanie: gdzie jest szogun? W tej sytuacji nieco komiczny efekt wywołało zastosowanie przez prezydenta wszystkich Polaków pluralis majestatis: „nas nikt nie zakrzyczy”. Pardon! Skoro nas oni próbują zakrzyczeć, to chyba nie „wszystkich Polaków”, tylko tych nie krzyczących. Ale tylko złośliwcom to kojarzy się z karierą Nikodema Dyzmy.