Kolejny odcinek programu Jacka Łęskiego „Chodzi o pieniądze” był poświęcony kredytom „frankowym”. Niestety autor tym razem nie sprostał tematowi. Nie wyjaśniono dlaczego banki z takim zapałem promowały ten właśnie produkt. Był to czas (mniej więcej 10-12 lat temu), gdy szybko rosło zaangażowanie banków w instrument pochodne. Jak największe zaangażowanie w hazard - to był jeden z podstawowych motywów działania banków. Jeden z polskich banków postanowił wówczas na przykład wyrzucić system informatyczny rozwijany przez lata i kupić nowy (gorszy – bo skutkiem wdrożenia był wielki wzrost kosztów i utrata klientów) tylko dlatego, by nowy system dostarczał szybciej informacji potrzebnych hazardzistom. Kredyty frankowe wymagały zabezpieczenia i były przez to doskonałym sposobem uzyskania żetonów do gry w ruletkę.
Jacek Łęski głównym rzecznikiem „ufrankowionych” uczynił prof. Modzelewskiego – ale jedynego ciekawego argumentu Profesora (banki nie obowiązuje zasada „co nie jest zabronione jest dozwolone” - gdyż to działalność koncesjonowana) nie potrafił obronić przed goszczącym w studio przedstawicielem ZBP. I ten właśnie gość był chyba największą wartością w tym programie. Tak bezczelne cwaniactwo rzadko widuje się u kogoś, kto reprezentuje kluczową dla gospodarki instytucję. Według niego to klienci i politycy wymogli na bankach akcję kredytową. Prezesi banków błagali, bym im tego zabronić – ale na daremnie. Musieli więc udzielać kredytów „we frankach”. Niestety redaktor Łęski nie miał pod ręką zestawienia pokazującego, że nie wszystkie banki w tym uczestniczyły – stąd prosty wniosek, że nie musieli. Cwaniaczek posunął się nawet do tezy, że w Polsce nie ma zagranicznych banków, bo wszystkie działają zgodnie z polskim prawem!!!!
Także w dniu wczorajszym na pomoc frankowiczom ruszył Kukiz, składając projekt ustawy, który jest kolejnym bublem na pożarcie dla KBF. Tym razem odsiecz bieży pod hasłem: "niedozwolonym postanowieniem umownym jest postanowienie, które umożliwia przedsiębiorcy dowolne określanie wysokości zobowiązań konsumenta".
Chyba nie ma się co łudzić, że brak rozwiązania problemu wynika z jego niezrozumienia. Bo przecież dla każdego powinno być oczywiste, że skoro banki pożyczały złotówki, to wielkość spłat powinna być wyrażana w złotych (i w rzeczywistości tak najczęściej jest – chyba, że przy okazji klient sprzeda bankowi franki). Nie ma zatem znaczenia, czy bank wylicza należność według kursu franka, fazy księżyca, czy ilości brudnych plam na suficie. Byle robił to zgodnie z umową i cywilizowanymi zasadami. A jedną z tych zasad jest zakaz lichwy. Objęcie tych kredytów zakazem lichwy w sposób natychmiastowy i prosty rozwiązuje problem. Ale czy się ktoś na to poważy?