Diagnoza została postawiona i potwierdzona: działalność powstałych wskutek globalizacji wielkich ponadnarodowych koncernów jest szkodliwa dla społeczeństw. Między innymi sprzeciw wobec tego zjawiska był przyczyną zwycięstwa Donalda Trumpa.

Możni tego świata od dawna pochylają się nad problemem, odmieniając przez wszystkie przypadki „zrównoważony rozwój”, „włączenie społeczne” i „ucywilizowanie kapitalizmu”. Jeśli do tego dodać obawy o wzrost protekcjonizmu (a nawet izolacjonizmu USA) oraz ewentualną wojnę handlową z Chinami – możemy obawiać się odwrócenia globalistycznych trendów, czyli „deglobalizacji”. Tymczasem nawet krytycy globalizacji dostrzegają jej plusy, a chcą jedynie, aby nie przybierała ona formy ekspansji międzynarodowego kapitału.

Dani Rodrik - Profesor Harvard University – na łamach „Financial Times” pisze, że nie ma się czym martwić. Jego zdaniem i tak dotychczasowy trend rozwoju, zasilany z jednej strony azjatyckim cudem gospodarczym, a z drugiej hojnością państw opiekuńczych jest nie do utrzymania. Innymi słowy – Chińczycy nie będą wiecznie pracować na naszą konsumpcję, a my nie możemy się bez końca zadłużać.

Trzeba więc zmierzyć się z nową sytuacją i potraktować ją jako okazję do niezbędnej korekty: wyrównania dysproporcji pomiędzy rynkami globalnymi a kompetencjami rządów. Bo do tej pory wszystko jest podporządkowane ekspansji korporacji. Zdaniem Rodrika propaganda globalistów prezentuje traktaty handlowe i ideę globalizacji w konwencji jadącego roweru: gdy przestaniemy pedałować, to rower się przewróci. To oczywista nieprawda. Zatrzymanie obecnych trendów nie spowoduje końca ery otwartości.

Nawet główni beneficjenci globalizacji: międzynarodowe korporacje, banki nadal będą miały znaczną władzę. Będzie trwał przepływ wykwalifikowanych specjalistów i rozwój otwartych technologii (o czym Rodrik nie wspomina).

 

Nikt nie chce porzucenia idei otwartości. Problemem jest zupełnie co innego: przekonanie społeczeństw, że dla „elit” politycznych gospodarka globalna jest ważniejsza od potrzeb krajowych. Skoro na przykład polityki podatkowe na rzecz zmniejszenia nierówności są hamowane przez mobilność korporacji na całym świecie, to powinno się przeciwdziałać szkodliwym aspektom mobilności, a nie rezygnować z podatków. Jeśli rozsądna polityka przemysłowa stoi w sprzeczności z przepisami Światowej Organizacji Handlu, należy dążyć do zmiany tych regulacji, a nie rezygnować z polityki. Nie wolno też dopuszczać do zmniejszania standardów pracy z powodu międzynarodowej konkurencji.

Politycy powinni przestać ukrywać się za globalizacją (w Polsce mamy w to miejsce idiotyczne „wymogi unii”, albo „standardy państw rozwiniętych”) . Argumenty dotyczące reform strukturalnych i politycznych powinny wynikać z dobrego rozeznania własnych potrzeb, a nie z jakiejś domniemanej konieczności "ścigania się" na rynkach globalnych. Politycy powinni dążyć do nowej umowy społecznej, przedkładając ten cel nad globalizację.

Dla USA taka zmiana jest łatwiejsza niż w innych państwach. Donald Trump ma bowiem rację, mówiąc o tym że centrum tego chorego systemu jest w Waszyngtonie. Korporacje potrzebują politycznego i militarnego wsparcia USA oraz nieograniczonych zasobów finansowych. Rząd USA może więc wymusić na nich rozwiązania korzystne dla własnej gospodarki. Dysponuje także innymi środkami dla przesterowania gospodarki (wśród nich protekcjonizm). Nie musi się też szczególnie martwić o swe kosmiczne zadłużenie. Jeśli gospodarka uzyska stan równowagi o którym pisze Rodrik – będzie możliwy odwrót od monetaryzmu i szantażu instytucji finansowych.

To co dzieje się w USA będzie miało konsekwencje dla całej gospodarki światowej. Niestety nie ma gwarancji, że to co dobre dla USA będzie dobre dla nas, a trudno będzie przejść od polityki poklepywania po plecach do współpracy na rzecz realnych zmian.

Co będzie jeśli Trumpowi się powiedzie i miejsca pracy zaczną wracać do USA? Co się stanie, gdy nastąpi duża dewaluacja dolara i wzrost stóp procentowych? Jak zmieni się rola wielkich korporacji? Międzynarodowa ekspansja może różnie wpływać na gospodarkę państwa z której korporacja się wywodzi. Korzystne jest poszerzanie rynku zbytu. Niekorzystny jest transfer miejsc pracy. Dla krajów docelowych jest odwrotnie. Widać więc wyraźnie pole konfliktu. Donald Trump to wyzwanie które trafia w próżnię. W próżnię trafia także wezwanie Jarosława Kaczyńskiego, aby to Polska przewodziła zmianom w UE. Jakoś nie widać u nas bowiem intelektualnego zaplecza dla takich zmian. Europę nadal będą więc reprezentować jakieś lewackie kreatury (pijaczyna Juncker kolejny raz dał dowody swojej arogancji, mówiąc, że wybór Amerykanów „stanowi ryzyko naruszenia stosunków międzykontynentalnych”). W tej sytuacji strategia Trumpa może przerodzić się w gospodarczą wojnę.