Premier zapowiedział uruchomienie od września w szkołach e-podręcznika. Wywiad z menadżerem tego projektu "Program Cyfrowa Szkoła", Krzysztofem Wojewodzicem z (MEN) wyjaśnia o co chodzi. Linki w tekście prowadzą do platform www.epodreczniki.pl i Scholaris.
Po przeczytaniu tego tekstu jasne staje się dlaczego premier akurat na e-podręczniki zwrócił uwagę. Trzeba przyznać, że projekt ten znacząco odbiega od standardu, do jakiego przyzwyczaiły nas rządy PO (krótko mówiąc: kręcenia lodów).
Można się było spodziewać, że za unijne pieniądze kupi się masę elektronicznych gadżetów (na czym zarobią krewni i znajomi królika), slogan „cyfrowa szkoła” będzie tylko kolejnym hasłem marketingowym. Największym wyzwaniem było zderzenie tego przedsięwzięcia z tradycyjnym rynkiem wydawniczym, oraz projektami otwartymi. Można się było spodziewać. Wydawcy liczyli na to, że tak naprawdę oni będą beneficjentami projektu, gdyż z jednej strony uzyskają możliwość darmowego przejścia w świat cyfrowy, a z drugiej wyeliminują otwartą konkurencję.
Najwyraźniej stało się inaczej. Nic więc dziwnego, że wybuchła prawdziwa wojna między ministerstwem a wydawcami, a ministerstwem. Jej początki portal forsal.pl opisywał następująco: „Na razie to pasmo niekończących się awantur, oskarżeń i czarnego PR. Czy podręczniki papierowe stanieją, nie wiadomo. Czy wszystkie 18 e-podręczników pojawi się do 2015 r., też nie jest jasne. Jedno jest pewne: żadna ze stron nie zamierza odpuścić”.
Tytuł cytowanego artykułu sugeruje, że u podstaw tego konfliktu leży sprzeczność między dobrem społecznym, a wymaganiami wolnego rynku. Tak naprawdę mamy jednak do czynienia z konfliktem dwóch modeli rozwoju: otwartego i tradycyjnego. Skoro akceptujemy naruszanie zasad wolnorynkowych przy wsparciu tradycyjnego biznesu, to nie ma ważkich argumentów przed wsparciem rozwoju otwartego. Stawianie go w opozycji do biznesu jest absurdem (wiele firm na świecie godzi świetny biznes z otwartością).
Wydawcy mogą czuć się zawiedzeni, bo skoro można robić lody na służbie zdrowia, to czemu nie na edukacji? Zwłaszcza, że jeśli sądzić po częstotliwości zmian podręczników – do tej pory się udawało. Gdyby przyjęli od początku za dobrą monetę zapowiedzi, że tym razem będzie inaczej, mogli się włączyć w ten projekt wypracowując odpowiedni model biznesu. Ale kto się mógł spodziewać, że tym razem nie na niby?
Wygląda na to, że za sprawą tego projektu w edukacji ma szansa dokonać się prawdziwa rewolucja. Nie znaczy to, że nie ma powodów do narzekań i obaw. Z cytowanego na wstępie wywiadu wynika, że Krzysztof Wojewodzic zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że trzeba te zmiany traktować jako element długotrwałego procesu, a nie krótkotrwały projekt. Miejmy nadzieję, że proces ten da się połączyć z rozwojem nowoczesnego rynku usług edukacyjnych, na którym konkurencja będzie oparta wyłącznie o jakość oferowanych produktów. Dopiero wówczas będzie można odtrąbić pełen sukces. Na razie mamy odrobinę optymizmu na dobry początek.