Ludzie wpływowi zawsze starali się unikać konsekwencji swoich czynów. W czasach słusznie minionych poziom ich skuteczności wyznaczał dwa bieguny wolności. Dymisja prezydenta Nixona w USA pokazała, że nawet najwyższe stanowisko w państwie nie czyni człowieka bezkarnym. Tymczasem Sołżenicyn pisywał, jak w sowieckiej Rosji „genialny naukowiec” Miczurin kazał siać zboże na śnieg, bo jak śnieg stopnieje, to w sposób naturalny z wodą ziarno wsiąknie w ziemię. Gdy okazało się, że większość ziaren nie wzeszła – ukarano dyrektora PGR'u, który niezbyt starannie wykonał polecenia „geniusza”. Polsce bliżej było do sowietów. Do dzisiaj nie wiadomo, kto wymyślił genialną metodę projektowania żelbetu na granicy płynności (zaprzestano po pierwszej katastrofie), kto wyliczył, że na odpowiedniej głębokości nie trzeba zamulać wyrobisk górniczych (efekt: zapadające się ulice na Śląsku), czy wreszcie – kto zaplanował powszechną meliorację pól (to dlatego efekty suszy są tak dotkliwe).
Jednak dopiero w III RP sentencja „nie myli się tylko ten, kto nic nie robi” stała się prawem fundamentalnym. Po 1989 roku styropianowi kombatanci zaczęli obsadzać różne stanowiska nie bacząc na kompetencje. Bezkarność „mylenia się” zagwarantowali sobie w prawie. To dlatego zamiast odpowiadać przed sądem za czynione straty, straszą się do dzisiaj trybunałem stanu. Ten trybunał jest wyłącznie po to. Jeśli inżynier lub księgowy nawet w dobrej wierze zrobią coś źle – ponoszą tego konsekwencje. Z karnymi włącznie. Kiedy sprzedano na przykład „przez pomyłkę” PZU – nikt za to nie odpowiedział – pomimo wielomiliardowych strat. Nawet ujawnione przez komisję sejmową działania bezprawne pozostały bez prawnych konsekwencji. Takich „katastrof” jest bez liku.
Szczególnie bezkarnie czują się szkodnicy, którzy używają niszczycielskiej mocy słowa. Kiedyś – w czasach PRL'u ludzie w proteście spacerowali w porze Dziennika (czasem z telewizorem). Gdyby teraz chcieli się zachowywać adekwatnie - nie mogliby robić nic innego, tylko spacerować. Dlatego coraz więcej osób stara się unikać polityki. Znika ona jako temat dyskusji w rodzinie lub wśród znajomych. Utrwala się pogląd, że polityka to coś złego. A przecież to politycy decydują o naszej przyszłości i społeczeństwo powinno się interesować tym, co oni robią. Z drugiej strony trudno mieć pretensje o to, że w akcie desperacji większość społeczeństwa dokonuje abdykacji.
Ludzie operujący „złym słowem” po prostu dokonują zniszczenia tak zwanej „tkanki społecznej”. Najbardziej skuteczni w tym wcale nie są politycy. Nie brakuje dziennikarzy i ekspertów, którzy wykorzystując swoją pozycję najwyraźniej zmierzają wyłącznie do destrukcji. Do najbardziej jaskrawych głosów tego typu należy opinia prof. Marka Żylicza na temat konieczności wznowienia śledztwa smoleńskiego. Komentarze pod tekstem pokazują, że dla większości Polaków cel tego wystąpienia jest oczywisty: „Ci kretyni z PO obmyślili sobie , że jak wrzucą kłótnie o Smoleńsk - to spanie poparcie dla PIS i może ocala koryto”.
Kilka innych bieżących przykładów:
1. Andrzej Zoll – zaatakował Prezydenta Dudę przy okazji referendum w sposób tak głupi, że szkoda komentować.
2. Krzysztof Kłopotowski komentuje wystąpienie Michała Nowosielskiego – specjalisty od robienia ludziom wody z mózgu. Ekspert chwali się tym, że to on zafundował nam 8 lat rządów mafii! Pan Kłopotowski przesadza jednak z podejrzeniem, że specjalista „musi czuć dysonans między dobrym nastrojem a realnymi skutkami swych kampanii”. Gdyby Nowosielski był specjalistą od zabijania – czułby satysfakcję z czystego strzału i wcale nie przejmowałby się tym, że zabrał dzieciom ojca, czy rodzicom dziecko.
3. Niezawodny promotor Balcerowicza Witold Gadomski wylazł ze swej nory na Czerskiej i zaraża swym jadem przestrzeń nawet tym, którzy unikają GW. Całkiem porządny portal www.obserwatorfinansowy.pl publikuje niezmienione od lat liberalne bredzenia pana Witolda: „Istnieje zapewne niewielka przestrzeń dla wzrostu wynagrodzeń, bez naruszenia równowagi makroekonomicznej i fundamentów gospodarki. Polacy pracują dłużej (przynajmniej formalnie) niż pracownicy w krajach Europy Zachodniej. Ale warunkiem stabilnego, długookresowego wzrostu wynagrodzeń jest szybszy wzrost wydajności, który będzie możliwy nie tylko dzięki bardziej innowacyjnym przedsięwzięciom, ale przede wszystkim dzięki przechodzeniu pracowników z sektorów o niskiej wartości dodanej (górnictwo węgla, rolnictwo) do bardziej efektywnych”.
Liberałowie już nigdy nie zrozumieją, że ilość pracy o „wysokiej wartości dodanej” jest i będzie ograniczona, a na dodatek w kraju kolonialnym jakim jest Polska większość tej wartości dodanej odbierają kolonizatorzy. Trzeba przyznać w tym miejscu politykom PSL'u, że przy wszystkich swych wadach byli przez lata głusi na takie eksperckie bredzenie i wykorzystywali swoją pozycję „języczka u wagi”, by chronić rolnictwo przed Gadomskimi.
Bredzących ekonomistów jest u nas tak wielu, że ich wykaz zająłby grubą książkę, a nie krótki artykuł. Jednak teraz ważą się losy „frankowiczów” oraz SKOK'ów – więc ich aktywność jest szczególnie widoczna. Gwoli sprawiedliwości warto wskazać, że pojawiają się głosy sprzeciwu. Do takich należy bez wątpienia tekst profesora Andrzeja Balabana na temat SKOK'ów: „SKOK-i: Trybunał Konstytucyjny uchylił się od orzekania ws. kas”. Trybunał raz jeszcze stanął na wysokości zadania i pokazał, że kieruje się interesami władzy (SKOK'i są dla tej władzy równie ważne jak Smoleńsk), a nie Konstytucją. Nawiasem mówiąc, wspomniany wcześniej A. Zoll jako szef tej instytucji (chyba najgorszej w IIIRP) był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.