W Polsce każdy nowy akt prawny i każdą decyzję bada się pod kątem zgodności z prawem Unii Europejskiej. Istnieje także instytucja nazwana „Trybunał Konstytucyjny”, która – jak sama nazwa wskazuje - ma czuwać nad zgodnością aktów prawa z Konstytucją.
Instytucja ta służy WYŁĄCZNIE stwarzaniu pozorów praworządności i póki ona istnieje, Polska nie jest i nie będzie państwem prawa. Jeśli bowiem Konstytucja jest najwyższym aktem prawnym, przewidującym jej stosowanie bezpośrednio, powinna być dopuszczona do stosowania przez sądy.
Zagadnienie to wyjaśnia dobrze odpowiedni fragment Wikipedii, zaczynający się od „Postanowienie art. 8 ust. 2 Konstytucji, nakazujące jej bezpośrednie stosowanie byłoby iluzją, gdyby nie można się było na nie powoływać przed sądami i innymi organami stosującymi prawo i gdyby nie istniały mechanizmy kontroli zgodności prawa z konstytucją”.
Streszczając: jeśli istnieje ustawa regulująca rozważaną sytuację, ani sąd, ani strony nie może mogą powoływać się na Konstytucję wprost, tylko co najwyżej posłużyć się skargę konstytucyjną. W przypadku zwykłego Kowalskiego jest to pozbawione większego sensu.
Dlaczego? Wyjaśnia to prof. Marek Chmaj: Oczywiście zdarzają się także osoby, które chcą złożyć skargę w sprawach, które nie nadają się do Trybunału, ale jeśli do mnie przychodzą od razu im o tym mówię.
Zresztą on sam nigdy nie podejmuje się pisania skarg konstytucyjnych. Właśnie z powodu wspomnianych na początku statystyk. - Tłumaczę klientom, że statystyka jest bezwzględna i nawet jeżeli sam jestem przekonany o tym, że dany akt jest niekonstytucyjny to jest 90 proc. szans na to, że Trybunał Konstytucyjny tę napisaną przeze mnie skargę odrzuci. W tej sytuacji nawet się tego nie podejmuję. Nie będę narażał swojego autorytetu kiedy statystyka jest przeciwko mnie.
W tym samym tekście jest przedstawione nieco odmienne stanowisko – byłego prezesa TK Jerzego Stępnia. Nie będę go przytaczał, bo parafrazując Kodeks Boziewicza (w końcu polemika to słowny pojedynek), pan Stępien nie ma dla mnie zdolności honorowej. To persona na poziomie Janusza Palikota lub Stefana Niesiołowskiego. Wspominam o nim w tym kontekście wyłącznie dlatego, że absurdalność naszego systemu prawnego wiąże się między innymi z tym, że TK okupują takie właśnie osoby.
W tej sytuacji państwo i jego organy mogą deptać Konstytucję dowoli, ignorując nawet najprostszy do bezpośredniego zastosowania jej przepis: „Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa” (zob. utajnianie wbrew prawu szczegółów różnych niejasnych interesów).
Bardziej ogólne (ale zarazem fundamentalne) normy pozostają zupełnie martwe. Dotyczy to w szczególności artykułu 30 Konstytucji:
Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.
Czy ktokolwiek z władz publicznych rzeczywiście kieruje się tą normą, podejmując decyzje? Czy Sejm ma to na uwadze? Czy poza troską o spójność prawa i jego zgodność z prawem UE badana się jego wpływ na dobro konkretnych osób?
Problem jest trudny, gdyż często dobro ogółu jest przedkładane ponad dobro pojedynczych osób. Przepisy prawa muszą przewidywać taką sytuację. Inaczej nie dałoby się na przykład zbudować nowej drogi. Czy to znaczy, że artykuł 30 Konstytucji przestaje mieć znaczenie? Gdyby obywatel, któremu dzieje się krzywda, mógł się na niego powołać, sąd miałby szansę wydać sprawiedliwy wyrok, biorąc pod uwagę całą złożoność sprawy. Sąd powinien zbadać, czy w razie konieczności naruszenia dóbr obywatela, otrzymał on odpowiednią rekompensatę. Absurdem jest zwracanie się z tym do Trybunału Konstytucyjnego – zwłaszcza gdy ma się świadomość, że tam trafimy na kogoś pokroju (sorry) Jerzego Stępnia.
Nikt nie zliczy ilości krzywd, jakie w Polsce wyrządzono obywatelom w związku z całkowitym odrzuceniem jednej z fundamentalnych norm prawa.
Weźmy pierwszy z brzegu przekład, opisany przez Zbigniewa Kuźmiuka:
Wirus afrykańskiego pomoru świń to problem, który pojawił się już w styczniu tego roku na Litwie, a więc w kraju sąsiadującym z Polską i już wtedy Główny Lekarz Weterynarii i minister rolnictwa zapewniali posłów, że nasz kraj jest przygotowany do zwalczania tego wirusa.
Na ogłoszenie pojawienia się tego wirusa na Litwie wśród dzików, Rosja zareagowała błyskawicznie i zblokowała eksport wieprzowiny na jej terytorium z całej Unii Europejskiej.
Można się było domyślać, że utrzymanie tego embarga w stosunku do eksportu wieprzowiny z 28 krajów UE do Rosji, tylko w oparciu o stwierdzenie tego wirusa na Litwie, długo nie da się utrzymać więc już w styczniu sugerowano, że wcześniej czy później wirus zostanie potwierdzony w Polsce.
I rzeczywiście już w lutym polska straż graniczna w krótkich odstępach czasu znalazła dwa padłe dziki tuż za granicą z Białorusią, które po zbadaniu weterynaryjnym okazały się zarażone wspomnianym wirusem.
Mimo tego, że przez kolejne dni nie znajdowano już padłych dzików (i do tej pory ujawniono tylko dwa wspomniane przypadki), minister rolnictwa na wniosek Głównego Lekarza Weterynarii zakreślił tzw. strefę zapowietrzoną (czyli zagrożoną wirusem),bardzo szeroko.
Objęto nią ogromny teren aż 8 powiatów położonych wzdłuż całej naszej wschodniej granicy z Białorusią na terenie województw: podlaskiego mazowieckiego i lubelskiego, w związku z czym położone na południu kraju powiaty objęte tą strefą są oddalone od ogniska gdzie wykryto wirusa o około 300 km.
Gdyby urzędnik podejmujący wspomnianą decyzję działał w granicach prawa z uwzględnieniem zasad Konstytucji, nie mógłby podjąć powyższej decyzji, nie podejmując równocześnie kroków celem zrekompensowania krzywdy wyrządzanej rolnikom w imię dobra ogółu.
Opisana sytuacja prawna nie jest wynikiem niedbałości ani przeoczenia. To jest problem znacznie poważniejszy. Wiąże się z wyborem systemu politycznego, który nie ma żadnego umocowania prawnego. Jego fundamentem jest przekonanie, że przedmiotem troski władz jest przede wszystkim państwo i jego struktury. Jest to przekonanie wspólne dla komunistów i liberałów (stąd łatwość z jaką nasze pseudoelity go zaakceptowały). Różnica polega wyłącznie na tym, że socjaliści dążą do podporządkowania jednostek państwu (widząc w tym sposób na udział każdego w powszechnym wzroście dobrobytu), natomiast liberałowie stawiają na zaradność obywateli. Jeśli ktoś nie jest zaradny i nie umie znaleźć się w nowej sytuacji, to wyłącznie jego wina.
Zaradny rolnik mógł się przecież ubezpieczyć przed znalezieniem martwego dzika w lesie, albo przenieść część hodowli w inne rejony, dywersyfikując ryzyko.
Przykładem polityka o skrajnych poglądach na ten temat jest Leszek Balcerowicz. Gdyby kolejni premierzy, którzy powierzali mu stery gospodarki mieli na uwadze normę zawartą w artykule 30 Konstytucji, ten socjopata nie mógłby zrobić w Polsce takiej kariery. Gdyby zaś Polska była państwem prawa – ci premierzy odpowiadaliby teraz przed sądem za swe działania.
Jerzy Wawro, 2014-03-15