Przed wojną to panie było, że ho..., ho...
Chyba każdy, kto dostatecznie długo żyje na tym świecie, zetknął się z kimś, kto tak opowiadał. Kiedy jednak w analogiczny sposób opowiadają naukowcy, to niestety jest to dowód na ich infantylność i brak zdolności do zmierzenia się ze współczesnością.
Na tej zasadzie ekonomiści od jakiegoś czasu prezentują „Ustawę Wilczka” jako „lek na sytuację ekonomiczną w Polsce”. Prym wiodą tutaj eksperci z „Centrum im Smitha”.
Nie ma wątpliwości co do tego, że ta ustawa wprowadziła w Polsce wolność gospodarczą i pozwoliła nam przetrwać rządy „Balcerowiczów”, które nastąpiły po 1989 roku. Czy można jednak wejść dwa razy do tej samej wody?
Co ustawa Wilczka zmieniłaby w obecnej sytuacji?
Przyjrzyjmy się z dzisiejszej perspektywy oryginalnym zapisom ustawy. Jedynie dwie kwestie wydają się mieć istotne znaczenie:
-
Artykuły 9 i 10 zwalniają z obowiązku zgłaszania działalności gospodarczej rolników oraz osoby wykonujące drobne naprawy i rękodzieło. Jakie skutki miałyby te zapisy obecnie? Praktycznie żadne. Szara strefa jest napędzana głównie przez składki ZUS i to by się nie zmieniło.
-
Artykuł 11 wprowadza katalog koncesji, który był ich ograniczeniem. Problem w tym, że obecnie większość ograniczeń ma charakter „porządkowy” i ta ustawa w żaden sposób tego nie dotyczy. Nie ma tam zapisu, że nie wolno wymagać, by żywność była produkowana w higienicznych warunkach, lekarz miał dyplom uczelni medycznej itd.
„Eksperci” dowodzą, że ta ustawa jest zgodna z ustawodawstwem Unii Europejskiej. Oczywiście, że jest. A dlaczegóż miałaby nie być? Czy jednak to nie jest wystarczający dowód na to, że jej wpływ na poziom biurokracji byłby pomijalny? To chyba oczywiste dla każdego – chyba, że jest się populistą takim, jak Robert Gwiazdowski i jego kompani.
Jurek Wawro, 13 XII 2013