Podczas gdy oczy całego świata są skierowane na Ukrainę, nadal trwają negocjacje kontrowersyjnej umowy o wolnym handlu między USA i UE. W trakcie trwającej w dniach 2-6 lutego rundzie negocjacji, rozmawiano między innymi o energetyce. Reprezentujący teoretycznie polskie interesy Bogdan Janicki z Central Europe Energy Partners mówił: Firmy energetyczne z regionu postrzegają TTIP jako szansę na przyszły rozwój handlu między Unią i USA. – Ameryka ma tanie surowce. Interesuje nas więc nielimitowany w obie strony dostęp do tych surowców, szczególnie do ropy i gazu. [...]

Na razie wewnętrzne bariery uniemożliwiają producentom ropy i gazu z USA ich eksport. Nie dotyczy to taniego amerykańskiego węgla, którego rocznie kraje Unii importują 103 mln ton (dane za 2013 r. z raportu firmy doradczej Triple Consulting). W ciągu dekady import węgla z USA do Europy wzrósł aż o 18 proc. dzięki stosowaniu zerowej stawki celnej.

Prawdziwym wyzwaniem dla negocjatorów TTIP może się okazać sprawa emisji dwutlenku węgla. Tu między stronami jest bowiem przepaść. Unijna emisja na głowę obywatela jest ponad dwukrotnie niższa od tej w USA (7,35 kg do 16,55 kg w 2013 r.). A redukcja, która jest w Unii wyśrubowana do 40 proc. w ciągu 40 lat, drogo kosztuje europejskie firmy (ok. 600 dol. za tonę emisji CO2). – To daje amerykańskiemu przemysłowi, nieponoszącemu wysokich kosztów redukcji, bardzo dużą przewagę nad unijnym.

W telewizyjnej debacie dotyczącej protestów górników JSW pojawił się wątek prywatyzacji. Zdaniem Marcina Święcickiego (PO): całe zło to związki zawodowe, a lekarstwo na nie to prywatyzacja. Artur Dębski z PSL nie jest zwolennikiem prywatyzacji, ale za to zwrócił uwagę na to, że kopalnie to tylko 2% PKB, a większość PKB wypracowuje mały i średni biznes, który nie stwarza takich problemów jak górnicy. Co prawda – jak zauważył Jarosław Selin – kopalnie płacą aż 38 różnych podatków, ale ta teza została zwalczona przez pana Święcickiego – najpierw partyjnym uśmiechem politowania numer 5, a później dobijającym argumentem: wszystkie te podatki są uzasadnione.

Cała ta debata pokazuje, że jak znaczący jest udział idiotów i ignorantów w życiu gospodarczym. Pół biedy jeśli mamy koniunkturę. Wtedy nawet prezes z partyjnego nadania, bez zielonego pojęcia o branży w której prezesuje może święcić triumfy, a polityk „myślący” gazetowymi sloganami może uchodzić za eksperta. Gdy jednak pojawia się problem i przydałaby się merytoryczna debata w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania, na przeszkodzie staje głupota, której należy się przeciwstawić. Na nic innego czasu nie starcza.

W tym przypadku politycy opozycji zdołali rozprawić się tylko z jednym z idiotyzmów głoszonych przez koalicyjnych funkcjonariuszy. Jarosław Selin zauważył, że szeroko rozumiana branża energetyczna jest podstawą bezpieczeństwa ekonomicznego państwa, które nie funkcjonuje bynajmniej w wolnorynkowym otoczeniu. Brakło w jego wypowiedzi odniesienia do tego, że obecne niskie ceny surowców są elementem wojny ekonomicznej (w której z powodu głupoty polityków Polska ochoczo uczestnicy). Tak jak w interesie państwa leży podtrzymanie produkcji w przemyśle zbrojeniowym – nawet jeśli w czasie pokoju nie jest on zbyt rentowny, tak warto utrzymać własną energetykę – nawet jeśli zawirowania na rynkach powodują jej kłopoty. Przy zachowaniu kontroli właścicielskiej państwa jest to znacznie prostsze.

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziennikarze opiniotwórczych gazet także dostąpili dobrodziejstwa kredytów denominowanych we frankach. W Warszawie odsetek osób z tak zwanego „pokolenia X” zadłużonych w tej walucie sięga 18,60%.

Dziwnie tak się zresztą składa, że powyższa mapa bardzo przypomina mapę obrazującą poparcie dla rządzącej „partii rozsądku”.

Nic więc dziwnego, że nagle miejsce liberalnych bredni w „Rzeczpospolitej” pojawia się teza, że to już sytuacja, gdy w gospodarkę wolnorynkową powinno się włączyć polskie państwo (redaktor Jabłoński zapewne jest na urlopie profilaktycznym, aby uniknąć zawału serca?). Miejsce zaś bałwochwalczych hołdów wobec Pierwszego Reformatora zajmuje hasło „Balcerowicz musi odejść”.

Jeden z czołowych polityków rządzącej w Niemczech chadecji - Volker Kauder ostro skrytykował nowy rząd Grecji. Według niego „kanclerz Niemiec Angela Merkel i Niemcy wielokrotnie byli poniżani przez Greków”. „Należy o tym przypomnieć. Uratowaliśmy Greków przed ruiną. Nadszedł czas, by Grecy to uznali, zamiast skłócać państwa strefy euro” – zaznaczył polityk CDU.

Kauder wezwał szefa rządu w Atenach Aleksisa Ciprasa do tego, by kontynuował drogę reform. „Od początku mówiliśmy: Ściągnijcie podatki od bogatych! Do dziś tego nie zrobili. Chciałbym, by Cipras wreszcie się tym zajął. Dojenie bogatych to w końcu naturalne zachowanie dla lewicowego populisty”.

Poniższy rysunek pokazuje porównanie przebiegu kryzysu (wielkość PKB) w Grecji, której ponoć „pomagali” Niemcy i podobnego kryzysu w Argentynie, której nikt nie pomagał:

Może więc nie ma się czym chełpić panie Kauder? Skoro bierzecie to „na klatę”, to może raczej mówićo winie, niż zasługach?

W ramach przygotowywanego przez rząd "Megapakietu dla Ślaska”, planuje się rozwój terenów inwestycyjnych (Katowickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej), rewitalizację terenów poprzemysłowych oraz promowany przez Buzka program wyłapywania z powietrza CO2 i składowania go w zamykanych kopalniach.

Wszystko w ramach planu Junckera, który opisuje w tym kontekście Zbigniew Kuźmiuk:

Środki finansowe, które Komisja chce włożyć do tego programu mają wynieść zaledwie 21 mld euro (5 mld euro ma pochodzić z Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI), zaś kwota 16 mld euro miałaby być gwarantowana z budżetu UE, a tak naprawdę byłaby to tylko połowa tej kwoty czyli 8 mld euro pochodzące z programu Łącząc Europę jako zabezpieczenie przyszłych roszczeń z tytułu udzielonych gwarancji).

Środki te zgromadzone w Europejskim Funduszu Inwestycji Strategicznych miałyby być tylko swoistą dźwignią finansową tzw. lewarem z efektem mnożnikowym 1:15 (czyli każde euro włożone do niego ma wygenerować inwestycje o wartości 15 euro).

To właśnie przyjęcie takiego mnożnika daje 315 mld euro wydatków inwestycyjnych w ciągu najbliższych 3 lat, przy czym 240 mld euro miałyby wynosić inwestycje sektora prywatnego o długim okresie zwrotu, a 75 mld euro inwestycje małych i średnich przedsiębiorstw.

Także kraje UE miałyby możliwość udziału w tworzeniu kapitału tego Funduszu, a ich wpłaty na ten cel, byłyby odliczane od deficytu strukturalnego ich sektorów finansów publicznych (do takich deklaracji przewodniczący Juncker bardzo zachęca poszczególne kraje członkowskie).[...] Plan Junckera nie ma więc 315 mld euro („gotówki” ma mieć zaledwie 13 mld euro – 5 mld z EBI i 8 mld euro z budżetu UE), a środki na te inwestycje muszą wyłożyć sami inwestorzy, którzy ze wspomnianych 13 mld euro dostaną tylko gwarancje na część wartości przedsięwzięcia wcześniej zaakceptowanego przez fachowców z Komisji i EBI.