Idąc śladem ministra Rostowskiego można by stwierdzić, że to nie szkodzi, że polskie media tak zwanego głównego nurtu ogłupiają ludzi. Bo przecież w innych krajach nie jest lepiej. Oto na przykład portal washingtonpost.com postanowił wytłumaczyć swym czytelnikom, którzy niekoniecznie wiedzą co to jest Syria i gdzie ona leży, o co chodzi w tym najnowszym konflikcie.

Przy okazji podano wyjaśnienie, dlaczego Rosja broni Syrii. Po pierwsze Rosja ma tam swe bazy wojskowe, więc naturalnie nie chce się ich pozbyć. Argument sensowny i nic mu nie można zarzucić. Jednak pozostałe trzy można sprowadzić wpływów zimnej wojny.

 

Czy naprawdę amerykańscy czytelnicy „szacownego” pisma są aż tak głupi, by w to uwierzyć? Każde państwo na świecie, mające mocarstwowe ambicje skorzystałoby z okazji, by bezkarnie grać na nosie USA. I to bez względu na przeszłość. Ale to zapewne nie jest główna przyczyna. Rosyjska gospodarka jest silnie uzależniona od eksportu surowców. Z tego zaś punktu widzenia sojusz z Syrią jest nie do przecenienia (zwłaszcza wobec walki o rurociągi doprowadzające od południa gaz do Europy).

Na co rząd wydaje pieniądze w obliczu kryzysu? Niektóre ciekawe wydatki zebrał bloger „orion”:

  • Ministerstwo Rozwoju Regionalnego - 184 tys. zł na współfinansowanie odcinków popularnego serialu" M jak miłość" oraz 390 tys. zł na teleturniej 1 z 10;

  • Ministerstwo Środowiska – ćwierć miliona na film nakręcony nie wyspie Kiribati, promujący szczyt klimatyczny;

  • Kampania promująca Euro 2012 „Feel like at home” – z błędem językowym w haśle – kosztowała rząd milion złotych;

  • Ministerstwo rolnictwa dało TVP aż 390 tys. zł na nieskuteczną promocję znaku „Poznaj dobrą żywność”;

  • Aż 5 mln zł kosztowała kampania MEN zachęcająca do posyłania 6-latków do szkół. Spoty pojawiły się tuż przed nowym rokiem szkolnym, gdy rodzice dawno podjęli decyzje.

 

 

„Jeśli Syria podejmie konkretne kroki w celu zniszczenia broni chemicznej na swoim terytorium, Stany Zjednoczone nie zaatakują jej” – podano w komunikacie Szimona Peresa

 

 

Londyńscy analitycy Bank of America Merrill Lynch bardzo optymistycznie oceniają perspektywy węgierskiej gospodarki. Przewidują wzrost w przyszłym roku na poziomie 2,6% PKB (inni analitycy przewidywali 1,5% wzrostu, a kwietniowe prognozy Orbana 2,0%).

„Głos Rosji” zwraca uwagę na najniższą od 40 lat inflację, która rzeczywiście w sytuacji wzrostu gospodarczego jest sukcesem (w Polsce obecny spadek inflacji jest raczej uważany za oznakę recesji).

Na blogu The Wall Street Journal pojawiła się analiza programu wsparcia osób, które wzięły kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich (na Węgrzech jest to relatywnie większy problem, niż w Polsce). Na ten cel ma zostać przeznaczona część rezerwy walutowej banku centralnego. Bezpieczeństwo tej operacji ma gwarantować Reguła Greenspana-Guidottiego, mówiąca że te rezerwy powinny być wyższe od krótkoterminowego zadłużenia kraju.

Nawiasem mówiąc w Polsce można by zgodnie z tą regułą wydać około połowy rezerw. Jednak Polska to nie Węgry. Każdy program wsparcia byłby z całą pewnością systemem kolejnych grabieży, a zgraja ekspertów dostałaby kociokwiku na samo wspomnienie takich pomysłów.

Tymczasem węgierska polityka finansowa opiera się na zupełnie innych założeniach. Czytaj więcej:

www.obserwatorfinansowy.pl.

 

 

Za sprawą pomysłu Ryszarda Kalisza rozgorzała dyskusja o dochodzie minimalnym. Pomysł na pewno wart rozważenia, ale nie w kontekście obecnego systemu finansowego. Póki między wytwórcami dóbr, a beneficjentami systemu będą banki, to nie ma prawa się zbilansować.

Dyskusja o dochodzi minimalnym rozbija się o pytanie: skąd wziąć pieniądze, by dać je potrzebującym?

Jeśli je zastąpić pytaniem: 'skąd wziąć dobra, których oni potrzebują?', to stajemy przed rozwiązywalnym problemem technicznym (wszak mamy olbrzymią nadprodukcję).