Deutsche Bank opublikował analizę problemu baniek spekulacyjnych w systemie finansowym. Z opracowania tego wynika, że powstawanie takich baniek jest cechą immanentną nowoczesnego systemu finansowego. Dawniej bańki spekulacyjne powstawały z powodu nierozsądnych spekulacji. Teraz powstają, aby system mógł funkcjonować. Dlatego przez ostatnie 20 pęknięcie jednej bańki powoduje powstanie następnych.

 

Przerażenie budzi to, że tym razem spekulacyjna bańka dotyczy obligacji państwowych i finansowanych nimi długów publicznych. To jest uboczny skutek „zarządzania kryzysem” w ciągu ostatnich 20 lat. Problem w tym, że gospodarka światowa wykazuje niski wzrost, malejącą inflację i w konsekwencji niskie rentowności obligacji. Z drugiej strony rosnące zadłużenie zwiększyło ryzyko niewypłacalności. Zakup obligacji staje się więc nieopłacalny.

 

Czy grozi nam w związku z tym katastrofa? Na pewno tak, jeśli rządy i banki nie podejmą środków zaradczych.

 

Przed rokiem 2008 także ukazywały się krytyczne teksty, które ukazywały ten problem. Jednak dokument wydany przez jeden z największych banków świata ma o wiele większą siłę oddziaływania.

 



 

Ukraina ma płacić za rosyjski gaz $385 za 1000 m3. Uważa, że to za dużo, więc nie płaci, a Gazprom nie przesyła. A idzie zima. Ukraińcy mają zapasy, ale z pewnością to nie wystarczy (ponoć brakuje im jeszcze 10 mld m3). Teraz okazało się, że Polska dokonuje „rewersu”, przesyłając im dziennie 4mln kubików gazu. Dowiedzieliśmy się o tym, bo w tych dostawach nastąpiła przerwa i Ukraińcy poskarżyli się, że to z pewnością przez Rosjan, którzy zmniejszyli dostawy do Polski o te 4mln dziennie. Polacy - a konkretnie PGNiG potwierdzili (ale nie chcą powiedzieć ile dokładnie mniej jest gazu), a Rosjanie zaprzeczyli.

 

Jaki to ma sens ekonomiczny? Wicepremier Pawlak „wywalczył” dla nas cenę $575 za tysiąc metrów sześciennych. To się nie spodobało w UE (nie wiedzieć czemu - przecież my lubimy płacić, a Donald Tusk był premierem tysiąclecia). Rozpoczęły się negocjacje (+groźba zwrócenia się do Trybunału Arbitrażowego), po których Gazprom obniżył cenę o około 15%. Wychodzi więc około 480 dolarów – a więc dużo drożej, niż mogą kupić Ukraińcy w Rosji. Ukrainie przesyłamy go zapewne za darmo - bo Ukraina nie ma pieniędzy. Czyli rurami płynie na wschód 1,5 do 2 mln dolarów dziennie. Jeśli Gazprom zerwie kontrakt (z powodu jego naruszania przez Polski „rewers”), to padną tarnowskie Azoty o które tyle było niedawno bojów i Rosjanie będą mogli je kupić na wyprzedaży (muszą tylko znaleźć jakiegoś pośrednika wyglądającego na Niemca lub Amerykanina). Takie interesy to tylko w Polsce.

 

Na razie to jednak „strachy na lachy”. Nie dzieje się nic poza mało wiarygodnymi i nieprecyzyjnymi informacjami o zmniejszeniu gazu. Ale - sensacja rewelacja już się rozeszła po polskich mediach podgrzewając prowojenną atmosferę :-(.

Firma Amazon do niedawna była znana jedynie z internetowego handlu książkami. W ostatnich miesiącach Amazon wprowadził na rynek swój system rozliczeń transakcji elektronicznych (Local Register), swój system odbioru tv i filmów (Amazon Fire TV), smartfon za grosze i wiele innych usług. Wszędzie oferując ceny dużo niższe niż konkurencja. Jeśli zestawimy to ze spodziewanymi stratami, można to nazwać dumpingiem. W trzecim kwartale planowane straty mają wynieść od 410 do 810 milionów dolarów!

To się oczywiście nie podoba inwestorom finansowym. Według nich przeznaczanie każdego zarobionego dolara w rozwój firmy jest dobre dla start-up'ów, a nie dla takiej potężnej firmy.

Z drugiej strony należy wziąć pod uwagę fakt, że urządzenia mobilne zmieniają rynek, a Amazon napotyka coraz silniejszą konkurencję (na przykład Instacart konkurujący z AmazonFresh).

Amazon przegrywa też na rynkach lokalnych. Przykładem może być hinduski Flipkart, polskie Allegro, czy chiński Alibaba. Ten ostatni portal rozwija się tak dynamicznie, że może zacząć walczyć z Amazonem na rynkach globalmych (ostatnio wszedł na giełdę w Nowym Jorku).

Na e-commerce ma w końcu chrapkę Google. Może więc agresywna polityka Amazonu bierze się stąd, że firma nie ma innego wyjścia? To jest swoista ucieczka do przodu: strategia nastawiona na integrację produktów i długofalowe przywiązanie klientów.

Szkoci zamierzają naruszyć integralność terytorialną Wielkiej Brytanii, ogłaszając niepodległość swojego kraju. Brytyjczycy to nie Ukraińcy i póki co nie słychać o planach jakichś militarnych działań. Na razie trwa ostra wojna z „terrorystami” na argumenty – głównie natury ekonomicznej. Obawy budzi konieczność negocjowania przez niepodległą Szkocję członkostwa Unii Europejskiej i utrudnienia w handlu szkocką whisky. Szkocka gospodarka jest bardzo silnie powiązana z resztą gospodarki brytyjskiej. Wystarczy wspomnieć, że ponad milion miejsc pracy zależy od tych powiązań (Szkocja liczy około 5 mln mieszkańców).

 

Przed głosowaniem za niepodległością ostrzegają ekonomiści (np. Paul Krugman) i biznesmeni – w szczególności ci od ropy naftowej. Nic dziwnego – nowe państwo przejmie zdecydowaną większość olbrzymich złóż ropy i gazu pod dnem Morza Północnego.

 

Szkoci jednak są krytyczni wobec brytyjskiej polityki „zaciskania pasa”. Uważają, że jej skutkiem jest niski wzrost gospodarczy (za takie poglądy kajał się latem MFW). Uzyskanie niepodległości będzie się więc zapewne wiązać z dużymi inwestycjami publicznymi, finansowanymi dochodami z ropy. Szkoci pozazdrościli Norwegom?

 

Gdy ogłoszono wzrost ilości zwolenników niepodległości Szkocji do 51%, brytyjski minister finansów George Osborne zapowiedział, że nie pozwoli Szkotom posługiwać się brytyjskim funtem. Z drugiej strony obiecuje szereg korzyści, jeśli tylko Szkoci zrezygnują z niepodległości.

 

Ta metoda kija i marchewki wygląda na wyraz desperacji. Szkocja może wprowadzić walutę powiązaną z funtem (lub euro).  Mogą też przyjąć na przykład chińskiego juana, dostając w formie bonusu udławienie się owsianką zdumionych ekonomistów. Może już czas, żeby ktoś powiedział nadętym bankierom, że nie oni rządzą światem?

 

Oczywiście koszty zbudowania niepodległego państwa – w tym własnej waluty nie są pomijalne. Jeśli jednak Szkoci marzą o niepodległości, to lepsza okazja może się nie powtórzyć.

 

Niepodległościowe referendum odbędzie się 18 września.

 Czytając tytuł "Polski rynek pracy powoli przestaje przypominać Dziki Zachód", można by się spodziewać jakichś głębokich przemian kulturowych.
Póki mamy dwucyfrowe bezrobocie, a nasza gospodarka konkuruje wyłącznie niskimi kosztami pracy, nie ma się co spodziewać wzrostu wynagrodzeń do poziomu godziwego (to jest takiego, który pracującemu ojcowi rodziny pozwoli utrzymać całą rodzinę). Ale może przynajmniej zmniejsza się ilość przypadków molestowania w pracy? Według badań Eurobarometru 45% w Unii Europejskiej (EU) padło ofiarą molestowania w pracy (więcej statystyk znajdziesz w opracowaniu sejmowym „Mobbing wśrodowisku pracy” ).
te statystyki znacząco odbiegają od ilości spraw rozpatrywanych przez polskie sądy. Do sądów trafiają pojedyncze przypadki. Analizując sądowe statystyki takich spraw widać jak silnie zależą one od poziomu bezrobocia. Do roku 2008 ich ilość stale rosła. Później nastąpił gwałtowny spadek. Jest więc gorzej, niż na „Dzikim Zachodzie” - bo tam jednak jakieś prawa obowiązywały.

Wspomniany na wstępie artykuł nie dotyczy jednak zmniejszania się poziomu patologii związanych z pracą w polskich przedsiębiorstwach. Wielkim sukcesem ma być dodatkowe opodatkowanie pracy, czyli objęcie "składką" ZUS umów zlecenia. To rozwiązanie ma być z natury win-win - czyli obie strony wygrywają. I znowu można by się spodziewać, że zanikanie różnicy między umową o pracę i umową zlecenia będzie korzystne dla pracownika i pracodawcy. Jednak podany argument: możliwość wstępowania do zleceniobiorców do związków zawodowych. Biorąc pod uwagę fakt, że do związków należy 10% pracowników - sprawa nie wydaje się mieć większe znaczenie. Twierdzenie, że obie strony wygrywają może więc być prawdziwe jedynie gdy tymi stronami są rząd i ZUS.