- Szczegóły
- Kategoria: Godne społeczeństwo
Dużego deficytu budżetowego, jaki rząd przewiduje na rok przyszły nie można bagatelizować. Prędzej czy później staniemy przed dylematem: albo banki albo społeczeństwo. Dwóm panom służyć nie sposób.
W roku 2017 na program 500+ przewidziano blisko 23 mld PLN. Cały deficyt w budżecie to 59 mld. Prawdopodobnie około połowy tego deficytu można przypisać prospołecznym programom PiS. Zadziwia jednak to, że nie porusza się przy tym kwestii najbardziej kosztownego programu prospołecznego, jakim jest utrzymanie ZUS. Dotacja z budżetu państwa dla ZUS wyniosła w roku 2015 42 mld PLN. Dyżurny liberał Janusz Korwin-Mikke wręcz twierdzi, że nasze prawo do emerytury jest prawem nabytym i należy go szanować. To oczywisty idiotyzm, bo póki ktoś nie otrzymał decyzji emerytalnej, to trudno mówić o jakichś prawach. A i później możliwe są bezbolesne zmiany – (na przykład jeśli nie spowodują zmniejszenia emerytur). Bez reformy systemu emerytalnego trudno będzie budżet zrównoważyć.
Mamy niepowtarzalną okazję: eliciarze jak Rzepliński, Stuhr, czy promotor Prezydenta z UJ tworzą atmosferę w której łatwo będzie całkowicie odwrócić „reformę” z roku 1999 (jej celem były przywileje dla „elity”) i wprowadzić emeryturę obywatelską.
Ważniejsze jest jednak coś innego. Czy nie jest zadziwiające to, że największa instytucja finansowa w Polsce jaką jest ZUS istnieje na rynku finansowym wyłącznie jako kredytobiorca? Przy tak olbrzymich obrotach? Na dodatek zmusza ją się do pożyczania czegoś – co mogłaby dostać całkowicie za darmo!
Skąd się biorą pieniądze? Każde dziecko wie – drukuje je mennica na zlecenie NBP. Jednak na podstawie danych NBP widzimy, że obecnie mamy w obiegu177mld gotówki (M0), ale aż 739mld pieniędzy (M1). Skąd ta różnica? Wynika ona z zasady rezerwy cząstkowej. Kiedy wpłacimy do banku pieniądze, ten może część z nich pożyczyć, a pożyczkobiorca znów wpłaca na konto itd….
Czytaj więcej: Skąd wziąć pieniądze na programy prospołeczne
- Szczegóły
- Kategoria: Monitor gospodarczy
Rząd przyjął wstępny projekt budżetu na 2017 r . Zaplanowany w nim deficyt budżetowy w wysokości 2,9% PKB stał się pretekstem do kolejnych ataków tzw. „opozycji”. Wbrew faktom głosi się, że „rząd z finansami jedzie po bandzie”. Tymczasem rekord zadłużenia został pobity w roku 2010.
Na razie eksperyment gospodarczy "500+" nie przynosi spodziewanych efektów w postaci dużego wzrostu gospodarczego. Za wcześnie jednak, by to ocenić. Jeśli się powiedzie – problem deficytu nie będzie miał większego znaczenia. Szanse na to bardzo by wzrosły, gdyby rząd zaprzestał chronienia banksterów. Wtedy znalazłyby się pozabudżetowe mechanizmy finansowania 500+/ Nie wiadomo tylko, czy na to nas stać….
- Szczegóły
- Kategoria: Monitor gospodarczy
Jeśli kogoś oburza porównanie ekonomistów do prostytutek - to ma rację. Różnice są istotne. Prostytucja jest przejawem pewnego rodzaju problemów w społeczeństwie, natomiast z ekonomią jest odwrotnie – to ona prowadzi do społecznej nędzy. Pomimo rozluźnienia norm społecznych, prostytucja nadal jest czymś wstydliwym, gdy tymczasem ekonomiczni eksperci nie mają żadnego wstydu.
Dobrym przykładem tego bezwstydu jest rola ekonomicznych ekspertów (z Nowoczesnym Ryśkiem na czele) w prywatyzacji emerytur. Teraz - gdy tylko bankierzy wyczuli świeżą krew – ekonomiści znów ruszyli do dzieła jak przed laty, gdy obiecywali emerytury pod palmami. W polskich popłuczynach po amerykańskim businessinsider.com, można znów przeczytać, że „inwestowanie długoterminowe na giełdzie może zapewnić nam dużo lepszą emeryturę niż to, co obiecuje nam obecny system emerytalny”. Inne portale oferują wdzięki ekonomicznych mądrości w sposób mniej nachalny (na razie jedynie się troszczą o poziom naszych oszczędności).
Na szczęście nawet wśród ekonomistów można spotkać uczciwych ludzi głoszących od dawna prawdę na ten temat. W wydanej 2 lata temu książce „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce” profesor Leokadia Oręziak napisała: „Ponieważ idea prywatyzacji emerytur, motywowana interesami instytucji działających na rynku finansowym, oraz ich dążeniem do międzynarodowej ekspansji, okazała się praktycznie niemożliwa do zaakceptowania w krajach wysoko rozwiniętych, polem do jej realizacji stały się kraje słabo, a nawet bardzo słabo rozwinięte”.
Poza niskim poziomem rozwoju, do zostania ofiarą banksterkskiej agresji predysponował brak demokracji. Dlatego pierwszą ofiarą padło Chile, gdzie z pomocą Amerykanów zabito demokratycznie wybranego prezydenta. Wśród ofiar była także Polska będąca wówczas w szponach własnej głupoty (której przejawem była rządząca banda Buzka ze „szkodnikiem” Balcerowiczem w składzie). Żadna Komisja Wenecka nie troszczyła się wówczas o stan naszej demokracji.
- Szczegóły
- Kategoria: Godne społeczeństwo
W obronie handlu w niedzielę stają nie tylko handlowcy i liberałowie, ale też wyznawcy katolicyzmu w wersji hipermarketowej. Traktują oni religię tak właśnie jak traktuje się towar na półce sklepowej. Nie dość, że wybierają co im się podoba, to zawsze potrafią zracjonalizować swój wybór. Jeśli zaś kogoś nie stać na taką samodzielność, to zasługuje tylko na pogardę (polactwo, cebulactwo, buractwo). Jesteśmy wolni, więc wolno nam interpretować proste przykazanie „abyś dzień święty święcił” jak nam się podoba. Do czego prowadzi taka wolność – pokazali nam samorządowcy kanadyjscy, którzy swe posiedzenie rozpoczęli modlitwą: „Stańmy wyprostowani i wolni od nieprzejrzystych nauk zrodzonych przez bojaźliwe umysły w ponurych czasach […] przeciwko wszelkim arbitralnym autorytetom, które zagrażają osobistej suwerenności każdego człowieka”. Bo przecież wystarczy nam prawda z drzewa dobrego i złego, jaką podarował nam Lucyfer. Modlitwa kończy się bezpośrednim: „chwała szatanowi”.
W Polsce mamy na szczęście stosunkowo dużo normalnych duchownych – czyli ludzi zajmujących się życiem duchowym, problemami moralnymi i interpretacją Pisma. Jeśli ktoś chodzi co niedzielę do kościoła i wychowuje po katolicku swoje dzieci, to pewnie się zetknął z wierszykiem „prawy katolik w niedzielę i święta o Mszy, kazaniu sumiennie pamięta. Nic nie kupuje, nic nie sprzedaje, sam nie zarabia, zarobić nie daje”. To jest proste – jak w dziecinnym wierszyku – rozwiązanie problemu handlu w niedzielę. Ludzie dorośli powinni dodatkowo uzbroić się w wiedzę, która pozwoli im na zrozumienie tego, dlaczego fałszywe są argumenty zwolenników „wolności”, ale też - dlaczego niestety złu nie jest łatwo zapobiec jedną prostą regulacją.
Przede wszystkim należy wiedzieć, że pracownicy firm wynajmujących stoiska w galeriach handlowych mimo wszystko podlegają Kodeksowi Pracy. Ułożenie grafików ich pracy uwzględniających różnorodność natężenia ruchu oraz wymogi Kodeksu Pracy jest na tyle trudne, że tezy o proporcjonalności zatrudnienia do czasu pracy może postawić wyłącznie ignorant lub manipulator. Należy jednak wiedzieć też to, że obroty w weekendy (obydwa dni) czasem wielokrotnie przekraczają wielkość obrotu w pozostałe dni tygodnia. Dla dużych silnych marek ewentualna utrata 20% przychodów z części stoisk może być tylko zmniejszeniem zysków. Dla mniejszych rodzimych firm, którym udało się wejść do sieci handlowych (czasem kosztem sporych wyrzeczeń), nagłe zmniejszenie obrotu może być bardzo trudne. Zło - jakim było podporządkowanie handlu właścicielom obcych sieci, przejmujących znaczną część marży handlowej - musi zebrać swoje żniwo.
Zupełnie oderwanym od realiów są też pomysły pozostawienia problemu samorządom. Przy ciągle nie dopiętych budżetach, samorządowcy są gotowi zgodzić się na wszystko za parę groszy. Lokalny handel umiera, a małe sklepy znikają tysiącami. To jeszcze bardziej drenuje lokalną społeczność i uzależnia samorządy od dużych „inwestorów”. Jednak na szczęście obserwowana powolna zmiana obyczajów jest bronią skuteczną także przeciw ich rządom.
Ograniczenie handlu w niedzielę nie jest zapewne największym wyzwaniem przed jakim stoi Polska. Być może słusznym jest więc postulat, aby te zmiany wprowadzać stopniowo. Nie można mieć jednak żadnych wątpliwości co do tego, że obecna sytuacja jest zła. Tym bardziej zaś nie można jej bronić odwołując się do Dekalogu! To bowiem jest jeszcze gorsze zło, niż sam niedzielny handel.
- Szczegóły
- Kategoria: Monitor gospodarczy
Do tej pory niewiele Polek wracało na rynek pracy po urodzeniu dziecka. Teraz może być jeszcze gorzej. Wszystko za sprawą programu „Rodzina 500 plus”. Taką szokującą wiadomość podał portal forsal.pl. Co w niej jest szokującego? Przecież taki efekt był łatwy do przewidzenia. I zapewne był przewidywany przez twórców programu 500+. Szokujące jest użycie słowa „gorzej”. A jeszcze bardziej razi i szokuje argumentacja, jaka została użyta. Bo tradycyjne rodziny w których matka poświęca swój czas małym dzieciom mają świadczyć o tym, że odstajemy od nowoczesnej Europy.
Na tej samej stronie można znaleźć informację, że „według szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego, emigracja siły roboczej do tej pory kosztowała 21 państw Europy Centralnej i Wschodniej ok. 7 pkt proc. PKB”. Jednym z czynników, które decydują o trwałej emigracji jest tymczasem wyższy poziom pomocy socjalnej dla rodzin w państwach Europy Zachodniej. Z punktu widzenia gospodarki nie bez znaczenia są wydatki rodzin posiadających małe dzieci. Oczywiście sama pomoc socjalna nie wystarczy. Potrzebna jest praca wynagradzana na takim poziomie, by ojciec rodziny mógł ją utrzymać. Tu także zmiany idą w dobrym kierunku: zauważalny jest wzrost wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw.
Zamiast więc biadolić nad tym, że matki opiekują się małymi dziećmi, lepiej zastanowić się jak pomóc im w płynnym przejściu do większej aktywności zawodowej, wraz z malejącym zaangażowaniem w wychowanie dzieci. Bez wątpienia obserwowane zmiany cywilizacyjne dają wielką szansę w tej materii. Rośnie rola edukacji, którą można realizować w domu – będąc matką. Coraz więcej jest zajęć związanych z jakością życia – w których kobiety sprawdzają się lepiej niż mężczyźni. Systematycznie też (choć nie tak dynamicznie jak się spodziewano) wzrasta odsetek miejsc pracy zdalnej.