W czasie telewizyjnego programu upamiętniającego strajki w Radomiu i Ursusie z 1976 roku, przedstawiono czarną legendę tamtych zdarzeń. Strajki jakie wybuchły 40 lat temu zostały wywołane nagłą podwyżką cen żywności (mięso miało zdrożeć aż 60%). Jednak mówienie o nędzy robotników, jaka miała się pogłębić z tego powodu, to gruba przesada.

Zacznijmy od tego, że w latach 1970-1976 mieliśmy w Polsce okres bezprecedensowego wzrostu wynagrodzeń. Przeciętna płaca wzrosła od 2235 zł/mies w roku 1970 do 4281 zł/mies w roku 1976. Czyli prawie dwukrotnie. Przy bardzo niewielkim wzroście cen i niewielkich różnicach w dochodach. Jeśli uwzględni się rozwój sprzedaży ratalnej i dostęp do tanich kredytów mieszkaniowych, to widać gwałtowny wzrost dobrobytu. Polska nie była przez to krajem miodem i mlekiem płynącym - ale wśród ówczesnych problemów społecznych nie było bezrobocia ani hańby III RP: głodujących dzieci.

Dlaczego doszło do kryzysu gospodarczego połowy lat 70-tych?

Do roku 1975 trwała bardzo kosztowna wojna w Wietnamie. Co to ma wspólnego z sytuacją robotników w Polsce? Więcej, niż można by się spodziewać. Początek lat 70-tych to wielkie otwarcie zachodu na kraje socjalistyczne. Transfer technologii, kredyty, rosnąca wymiana handlowa. To pozytywy. Wiązało się z tym jednak także otwarcie na zachodnie kryzysy. Najpoważniejszy z nich miał dotyczył załamania się światowego systemu walutowego. Bez znajomości tej historii, opowieści o roku 1976 w Polsce pozostaną jedynie bajką opartą luźno na faktach.

GUS opublikował dane dotyczące gospodarki za miesiąc maj:

Poprawa wskaźników jest mniejsza, niż wynikałoby to z wróżb ekonomistów. Na dodatek złotówka słabnie – co analitycy wiążą z groźbą Brexitu. Jest okazja, aby wyrazić wątpliwości co do efektu 500+.

Rząd ocenia jednak sytuację na tyle korzystnie, że płacę minimalną na rok 2017 ustalił na poziomie 2tys. PLN – czyli więcej niż wynegocjowano wcześniej ze związkami zawodowymi. Spotkało się to oczywiście z zadowoleniem ze strony związkowców i powszechnym biadoleniem ze strony ekonomistów. Bo rząd „rozdaje pieniądze” i spowoduje zahamowanie wzrostu wynagrodzeń.

Negatywnie oceniają polski rząd także zagraniczni inwestorzy, którzy wycofują swoje środki z Polski (biedny pan Balcerowicz).

Tak mniej więcej widzą sytuację bieżącą kraju ekonomiści. Czy to jest obraz obiektywny? Są podstawy do wątpliwości. Posługiwanie się liczbowymi wskaźnikami nie pozwala na opis rzeczywistości w całej jej złożoności. Przykładem jest zadziwiający wzrost ilości nowych samochodów (w maju zarejestrowano ich 20% więcej niż przed rokiem). Tyle, że w tej liczbie mieszczą się samochody masowo rejestrowane w przygranicznych powiatach przez Ukraińców – gdyż koszty rejestracji w Polsce są dużo niższe niż na Ukrainie.

Płaca minimalna to nie jest „rozdawanie pieniędzy”, tylko ustalenie parametru gospodarczego, niosącego wiele informacji. Między innymi o pożądanej rozpiętości wynagrodzeń (która nie powinna być zbyt duża). Nie można też tej informacji rozpatrywać w oderwaniu od planowanych zmian podatkowych (które może wreszcie skończą z niesprawiedliwą „składką” ZUS). Wycofywanie się kapitału spekulacyjnego także należy uznać z trend korzystny – im mniej go na rynku, tym łatwiej o stabilizację. Analiza poszczególnych branż wskazuje, że efekt 500+ jednak działa: Polacy kupują więcej sprzętu AGD i częściej odwiedzają centra handlowe. Wiąże się z nim zresztą wzrost deklarowanego w sondażach poparcia dla rządu Beaty Szydło. Wygląda na to, że społeczna gospodarka rynkowa przestaje być pustym zapisem w Konstytucji.

 

Financial Times ogłosił, że spekulanci wycofują kapitał z Polski. Taki artykuł w opiniotwórczej gazecie to nie tylko stwierdzenie faktów, ale też sygnał wzmacniający pewne trendy. Nic więc dziwnego, że frank szwajcarski znów kosztuje powyżej 4 PLN. Według autorów artykułu „polityczny impas pomiędzy Brukselą i nowym, nieszablonowym polskim rządem podkopie warunki inwestowania w ósmej co do wielkości gospodarce Unii Europejskiej”. Niestety Polska suwerenność zawsze była kosztowna. Na szczęście podobnie jak w czasach poprzednich rządów PiS mamy szybki spadek bezrobocia (według Eurostatu już poniżej 8%). Rosną też inwestycje, a rząd zamierza przeznaczyć 3 miliardy na wsparcie rozwoju startup-ów w Polsce.

Jeśli mamy się postawić Brukseli – to chyba teraz jest więc odpowiedni moment. Rząd ogłosił, że nie zamierza spełnić pozatraktaktowych żądań KE i odpowiedzieć w wyznaczonym na opinię w sprawie praworządności w Polsce. Mówiła o tym na antenie Polsatu szefowa gabinetu politycznego Premier – Elżbieta Witek. Dobrą informacją wynikającą z tej rozmowy jest to, że w polskiej telewizji można jeszcze spotkać dziennikarzy. Dorota Gawryluk potrafi prowadzić rozmowę w sposób nienapastliwy, ale dociekliwy.

Dodatkową okolicznością jest zbliżający się Brexit. Reakcja KE nie będzie zapewne z tego względu zbyt ostra. Choć to już chyba bez znaczenia. Szwajcarzy podpowiadają Brytyjczykom: nie warto.  

Piłka nożna to jedna z najbardziej skomercjalizowanych dyscyplin sportu. Zakup zawodnika to nie tylko wzmocnienie klubu, ale też inwestycja. Ceny są liczone w milionach euro – więc nie każdego stać na dobrego zawodnika. Kwitnie proceder inwestowania w takie transfery instytucji finansowych (z uwagi na rosnący ich wpływ na kluby – FIFA zakazała bezpośrednich udziałów finansistów w transferach). Trwające mistrzostwa Europy mają w sobie coś z targu niewolników. Zawodnik który dobrze wygląda na boisku może liczyć na wzrost wartości transferowej. Polski zawodnik Bartosz Kapustka półtora roku temu był wyceniany na 150 tys euro. Po dobrym sezonie w lidze i udanym debiucie w reprezentacji jego wartość wzrosła do 2,5mln. Sukces na mistrzostwach Europy może sprawić, że ta wartość wzrośnie dwukrotnie. Najdroższym obecnie piłkarzem jest Portugalczyk Cristiano Ronaldo (wyceniany na 100 mln euro). Suma wartości wszystkich reprezentantów Islandii to tylko 25mln funtów. A jednak wczoraj reprezentacja malutkiej Islandii zremisowała z Portugalią 1:1. Dlatego Polacy mogą mieć nadzieję, że nasza reprezentacja wygra z Niemcami, których wartość jest wyceniana ponad dwa razy wyżej. Wartość tą ostatecznie zweryfikuje boisko.

 

 źródło rysunku: dailymail.co.uk

 Na Francję patrzymy przez pryzmat trwających tam mistrzostw Europy w piłce nożnej. Poza stadionem Francja wygląda jak na poniższym zdjęciu [źródło]:

Kraj tonie w śmieciach z powodu strajków. Media głoszą, że „Francja stała się zakładniczką strajkujących i central związkowych”. Można się spierać o to, czy w przywilejach pracowniczych Francja nie poszła za daleko (35-godzinny tydzień pracy jest najkrótszy w Europie). Jednak to co zrobił rząd wzburzyłoby społeczeństwo w każdym kraju. Nowa ustawa dopuszcza nawet 48 godzinny tydzień pracy i 12 godzin pracy dziennie. Jeśli reforma wejdzie w życie, będą mieli znacznie większą swobodę przy wypowiadaniu umowy pracownikowi, czy negocjowaniu warunków urlopu, również macierzyńskiego.

Rząd jest zdeterminowany, aby tą reformę wprowadzić. Związkowcy też są zdeterminowani. Strajki objęły nawet elektrownię jądrową. Rządowi sprzyja stan wyjątkowy, który trwa w tym kraju od 7 miesięcy. Na ulicach dochodzi do regularnych bitew policji z demonstrantami. Całości dopełniają powodzie.

Polacy się dziwią – dlaczego KE interesuje się demokracją w Polsce a nie w ogarniętej chaosem Francji. Widocznie uliczne bitwy i dług publiczny w granicach 100% PKB wyznaczają obecnie „zachodnie standardy”.