Ukazał się bardzo interesujący raport, dotyczący strategicznej roli informatyki w biznesie. Pomimo, że dotyczy on Wielkiej Brytanii, w zglobalizowanym świecie jego wyniki są ważne także w Polsce. Z tego raportu wynika, że informatyka przestała pełnić rolę dostarczyciela „niewidocznych” dla najwyższego zarządu biznesu, ale ma znaczenie strategiczne. W przeciwieństwie do tradycyjnej infrastruktury, IT nie da się traktować jako zamkniętego projektu. Wynika to ze stałego rozwoju technologii, wzrostu jej znaczenia dla biznesu oraz dynamicznych zmian u klientów. Przykładem może być ostatnio olbrzymi wzrost liczby urządzeń mobilnych. Już 30% ruchu na stronach internetowych generują smartfony! Dla zarządzania strategicznego bardzo istotna jest możliwość uzyskiwania coraz lepszej jakości danych, dostarczanych dzięki rozwojowi narzędzi analitycznych (zob. „Technologia współtworzy nowy biznes”).

 

W związku z tym, dyrektorzy IT nie mogą skupiać się wyłącznie na realizacji wyznaczonych przez zarząd celów, ale muszą podejmować bardziej aktywne role. Aż 86% z nich uważa, że musi się zajmować strategicznymi zagadnieniami rozwoju technologii. Inni dyrektorzy myślą, że IT powinno:

 

  • 61% - myśleć strategicznie

  • 58% - skutecznie współdziałać z innymi działami

  • 61% - doskonalić komunikację

  • 54% - rozwijać rozumienie biznesu

  • 56% - rozwijać rozumienie klientów

 

Rozwój nowoczesnej komunikacji stał się podstawą biznesu. Aż w 90% przypadków ci, którzy podjęli decyzję, by uwzględniać ten rozwój w swoich planach strategicznych, zauważa korzyści z tego tytułu.

 

Wyniki te są znacząco inne, niż uzyskane w badaniach Ernst & Young sprzed 1,5 roku. Tamte badania obejmowały cały świat, więc trudno powiedzieć, czy Wielka Brytania jest wyjątkiem, czy też następuje zmiana w czasie. Ustalono wówczas, że:

 

  • Dyrektorzy IT postrzegani są bardziej jako osoby wspierające biznes niż tworzące konkretną wartość.

  • 38% dyrektorów IT skarży się na brak wsparcia ze strony kierownictwa wyższego szczebla.

  • 60% dyrektorów IT uważa, że wnosi dużą wartość do procesu podejmowania strategicznych decyzji w firmach. Jednak tylko 35% ich kolegów z zarządów się z tym zgadza.

 

Polska na tym tle rozwija się w sposób raczej bierny – chłonąc nowe trendy. Nie ma wiarygodnych badań mówiących o tym, na ile zrozumienie dla zasadniczej zmiany roli IT trafia u nas pod „biznesowe strzechy”. Wyrywkowe obserwacje świadczą o tym, że raczej przechodzimy etap oczekiwań, że informatyka będzie w sposób jak najmniej widoczny pełnić rolę usługową. Bywa tak, że wielkie zdziwienie (i niezadowolenie) budzi fakt, że strategiczna zmiana w zapleczu IT nie jest tak łatwa, jak narysowanie kilku kresek na papierze ;-)

 

 W strefie euro mamy do czynienia z ciężkim kryzysem. Jedynym sensownym wyjściem, jaki dostrzegają w tej sytuacji uczone głowy, jest powrót do walut narodowych.

Papier wszystko przyjmie. Jednak aby traktować takie propozycje poważnie, potrzebne byłyby przynajmniej najważniejsze parametry algorytmu zmiany. Ot choćby odpowiedź na pytanie jak odtworzyć krajowe rezerwy walutowe? Albo - co zrobić z milionami podpisanych w euro kontraktów?

Najważniejsze jest jednak coś innego. Taka zmiana nie stanowi w najmniejszym stopniu odejścia od zasad monetaryzmu, który jest praźródłem globalnych problemów finansowych.

Istnieje rozwiązanie, które wydaje się dużo bardziej sensowne. Euro było pomyślane jako uniwersalny projekt polityczny, który miałby wielki sens, gdyby gospodarki państw były w miarę do siebie podobne. Zamiast rezygnować całkowicie z euro, należy więc zrezygnować z jednej z zaprojektowanych jego cech – uniwersalności. Nie chodzi przy tym o uniwersalność w sensie wymienialności, ale funkcji, jakie ta waluta pełni. Taka zmiana jest bardzo prosta. Wystarczy dopuścić do obiegu alternatywne waluty lokalne. To one przejęłyby role, które uniwersalna waluta spełnić nie jest w stanie: umożliwienie swobodnej wymiany i maksymalnego wykorzystania lokalnych mocy produkcyjnych.

 

Ilustracja pochodzi z artykułu, z
którym polemizujemy.  Autor: Chris Van Es/NewsArt.com

Doszliśmy do tego, że gdy przedstawiciel Polski na forum międzynarodowym jasno reprezentuje interesy Polaków, mamy powody do nadzwyczajnej radości. Zapewne niewiele z tego wynika, ale mimo wszystko – dobra i ta odrobina satysfakcji. Taką satysfakcję może nam dać na przykład ostatnie wystąpienie polskiego negocjatora klimatycznego:

„Jesteśmy krytykowani za to, że mamy kopalnie i używamy węgla, ale w 2012 i 2013 roku emisja w Polsce spadała o ponad 1 proc.” - powiedział w trakcie piątkowej konferencji Chruszczow. Dodał, że w analogicznym okresie u naszych zachodnich sąsiadów emisje gazów cieplarnianych rosły mniej więcej o 1,5 proc. rocznie. "1,5 proc. to 12 mln ton (CO2 - PAP); w 2013 roku było to o dwadzieścia parę mln ton więcej niż w 2011 roku".

Na dodatek polska redukcja jest osiągana przy wzroście PKB. W ciągu ostatnich 20 lat, głównie dzięki zwiększeniu efektywności energetycznej, przy zmniejszeniu emisji o ponad 30 proc. nasze PKB wzrosło o ponad 200 proc.

 for PAP/EPA

Badania socjologiczne czasem pozwalają na potwierdzenie tego, co baczny obserwator dostrzega i bez badań. Tak jest z Polskimi Badaniami Panelowymi, które ukazują społeczeństwo w okresie transformacji. Te ciekawe badania prowadzi Instytut Filozofii i Socjologii PAN. Redaktor Solska z Gazety Prawnej komentuje najnowsze wyniki: ubywa beneficjentów transformacji.

Jedną z fundamentalnych cech społeczeństwa w PRL było to, że dobrobyt zależał bardziej od miejsca w strukturze, niż indywidualnej pracowitości i dobrze rozumianej zaradności. Liczyła się „zaradność” twardych łokci i znajomości. Jeśli wziąć tylko tą cechę pod uwagę, to żadnej transformacji w Polsce nie było. Wręcz przeciwnie: taki stan się pogłębił.

Cała transformacja polega na podziale tego co socjalizm uznał za wspólne. Największymi beneficjentami były podmioty zagraniczne. Dalej – polscy „paserzy” i kombinatorzy w rodzaju Jana Kulczyka. Ale trzeba przyznać, że zadbano także o szarych pracowników, którym rzucono ochłapy w postaci akcji pracowniczych.

Ubocznym efektem tego procesu było kilka lat wolności gospodarczej, w czasie których zaradni Polacy wzięli sprawy w swoje ręce i zbudowali tysiące drobnych przedsiębiorstw. Ale to NIE BYŁO efektem transformacji (umożliwiająca to Ustawa Wilczka pochodzi z lat wcześniejszych).

 

Ostatnio słowa słowa Prezydenta Obamy spowodowały falę komentarzy porównujących Polskę do Ukrainy. To rzeczywiście dobre porównanie. Fundamentalną cechą różniącą oba kraje jest poziom nierówności przy grabieży kraju. Na Ukrainie wzięło w tym udział góra 100 osób. W Polsce była większa demokratyzacja. Na to się nałożyło wspomniane kilka tat wolności, które pozwoliły zbudować drobne kapitały oraz polska wieś z małymi gospodarstwami prywatnymi, której nie udało się do końca zniszczyć. Efektem jest dużo większe rozproszenie własności – niż na Ukrainie. Dlaczego w tytule notki wspomina się w tym kontekście Niemcy? Dlatego, że powojenny proces odbudowy Niemiec charakteryzowało jeszcze większe rozproszenie własności. Społeczna gospodarka rynkowa stawiała za cel „dobrobyt dla każdego”, ale jako klucz do dobrobytu służyła „własność dla każdego”. Jest dość oczywiste (pewnie dla każdego poza polskimi ekonomistami), że im powszechniejsza własność, tym bardziej stabilny rozwój. Polski Sukces polega na tym, że nie poszliśmy drogą Ukrainy. Polska klęska wiąże się z tym, że społeczna gospodarka rynkowa pozostała pustym zapisem w Konstytucji (jego istnienie jest usprawiedliwiane resztkami socjalizmu).

Dopiero w 20 lat po zmianie ustroju zaczęły się w oficjalnym obiegu pojawiać krytyczne analizy (dokonywane przez stojących nad grobem ekonomistów). Wyłania się z nich niezbyt optymistyczny obraz niszczenia kraju przez rządzących. Oczywiście największe zasługi w tym procesie ma Leszek Balcerowicz, który za życia dorobił się w mediach formuły stosowanej w odniesieniu do nieboszczyków: albo dobrze albo wcale.

Jednym z nielicznych ekonomistów, którzy ośmielili się nieco go krytykować jest Grzegorz Kołodko. Na podstawie zebranych przez niego danych – powstał poniższy wykres, pokazujący, co by było, gdyby nie było Balcerowicza.



Polska miała szansę powtórzyć sukces gospodarczy Niemiec. Możemy się cieszyć, że nie poszliśmy drogą Ukrainy. Ale powodów do triumfu nie mamy.

Szerokim echem odbiła się wizyta szefa niemieckiej firmy Siemens u Putina. W imieniu koncernu, ale i za wiedzą niemieckiego rządu, opowiedział się on za „długofalowym partnerstwem opartym na wartościach”.

Roczne obroty Siemensa w Rosji wynoszą aż 2mld euro. Korporacja ta współpracuje między innymi z rosyjskim przemysłem zbrojeniowym. Na przykład z przedsiębiorstwem branży lotniczej, United Aircraft Corporation. Ta rosyjska firma (UAC) powstała w celu zachowania i rozwinięcia zdolności badawczych i produkcyjnych rosyjskiego przemysłu lotniczego, w celu zapewnienia bezpieczeństwa narodowego i obrony.

Władimir Putin i Joe Kaeser (fot. dw.de)

Jak zauważył Joe Kaeser jego firma nie kieruje się „krótkotrwałymi perturbacjami”. Jeśli więc pomoże Putinowi w szybszym zajęciu Ukrainy, to z pewnością wzmocni to ich wieloletnią współpracę. Zresztą patrząc z historycznej perspektywy, II Wojna Światowa także była tylko epizodem. W końcu to sowiecka Rosja pomogła rozwinąć niemiecką potęgę militarną wbrew Traktatowi Wersalskiemu (vide Układ w Rapallo).