Stany Zjednoczone to kolos na glinianych nogach. Tymi glinianymi nogami jest amerykański przemysł. Paul Craig Roberts opisuje proces, który do tego doprowadził. Zarobki amerykańskich menadżerów są ustawowo ograniczone do 1 mln dolarów rocznie. Wynagrodzenia powyżej tej kwoty nie są kosztem podatkowym dla firmy. Jednak istnieje furtka do wyższych wynagrodzeń: jeśli są one "związane z wynikami", nie podlegają ograniczeniom. Powoduje to duże parcie na wzrost cen akcji spółki. Najprostszym sposobem na zwiększenie wartości giełdowej jest obniżanie kosztów pracy. Jak wielkie są możliwości w tym zakresie, obrazuje informacja z Indii: w stanie Uttar Pradesh 2,3 miliona osób aplikowało na 368 stanowisk asystenta w powiatowych urzędach, z płacą ok. 900 zł. Wśród nich było ponad 250 tysięcy osób ze stopniami naukowymi.

Wskutek nacisków udziałowców produkcja amerykańskich korporacji wywędrowała do Azji. To było w interesie menadżerów i akcjonariuszy. Amerykańskie korporacje są teraz uzależnione od Chin, kraju który – jak pisze P. Craig Roberts – banda idiotów w Waszyngtonie usiłuje zmienić we wroga.

Rozwój internetu sprawił, że proces ten dotyczy nie tylko produkcji, ale też usług. W szczególności rachunkowości i inżynierii oprogramowania.

Ujemnym skutkiem tych procesów jest to, że badania, rozwój, innowacje i są związane z procesami produkcyjnymi. Dlatego innowacyjność kwitnie w Azji a nie w USA. Dalej następuje upadek klasy średniej, wzrost nierówności, destrukcja ścieżek awansu.

Chciwość korporacji skutkuje także innymi „czarodziejskimi” działaniami. Takimi jak „optymalizacja podatkowa”, czy przeznaczanie zysków na wykup własnych akcji, przy równoczesnym wzroście zadłużenia. Firmy uzależniają się od kapitału spekulacyjnego. Ich działania są zaprzeczeniem idei rozwoju organicznego. Także w aspekcie dbałości o ekologię (w tym GMO).

Krociowe zyski akcjonariuszy i menadżerów zostały osiągnięte poprzez zniszczenie perspektyw gospodarczych milionów Amerykanów, niszczenie środowiska i zmniejszenie potencjału wzrostu gospodarki USA. W dłuższej perspektywie oznacza to upadek Stanów Zjednoczonych jako światowego mocarstwa. Craig Roberts przypomina swoje przewidywania z 2004 roku, że "USA w ciągu 20 lat stanie się krajem trzeciego świata".

Spada popyt konsumpcyjny, maleją oszczędności, rośnie zadłużenie gospodarstw i bezrobocie. System funkcjonuje dzięki konsumowaniu kapitału zgromadzonego w okresie gospodarczych sukcesów, drukowaniu dolarów oraz medialnej propagandzie.

W telewizji powiedzieli, że Polacy są szczęśliwi. Zabrakło informacji, że to dzięki światłym rządom przodującej siły narodu, ale mądrej głowie dość pół słowie…..

Spełniło się oto marzenie naszych elit, które są ultra-szczęśliwe. Jak mówi Wielki Badacz profesor Czapiński: biorąc pod uwagę wskaźnik szczęśliwości, „Polska należy już do Europy Zachodniej”. Do końca nie wiadomo, czy Polacy są szczęśliwi, bo należą do Europy Zachodniej, czy też należą do Europy Zachodniej, bo są szczęśliwi. Elity na pewno są w ekstazie z powodu „przynależności”, która wynika z możliwości szerzenia przez nich lewackich pomysłów i uprawiania „nauki”. Pan Czapiński ma tu wkład szczególny. Znalazł on taki mianowicie sposób na podniesienie wskaźnika szczęśliwości: Emigracja Polaków do zamożniejszych państw przeważnie jest przedstawiana jako problem, z którym powinni się zmierzyć politycy. Dla psychologa społecznego prof. Janusza Czapińskiego emigracja młodych Polaków nie jest jednak taka zła, o ile wyjeżdżają osoby reprezentujące zagrażający porządkowi „fundamentalistyczny radykalizm”.

Gdyby Pan Czapiński zajmował pozycję społeczną godną jego intelektu, to powiedziałby po prostu: komu się nie podoba ten niech wyp…. Ale jak powszechnie wiadomo menela od takiego profesora różni w Polsce umiejętność używania określeń w rodzaju „fundamentalistyczny radykalizm”.

Aby się przekonać ile jest warta ta „diagnoza społeczna”, przeanalizujmy szczegóły jednej z badanych dziedzin. Jak donosi prasa – z badań tych wynika, że „Edukacyjna bańka pęka. Nawet doktorat przestaje mieć wielką wartość”. Naukowcy ostrzegają młodzież: „Dzisiejszy przyrost magistrów w przyszłości będzie powodował większe bezrobocie wśród osób z wyższym wykształceniem [...]. Już dziś pokazują to analizy GUS. Według nich co ósmy bezrobotny ma wyższe wykształcenie. To także grupa, która najmniej korzysta na poprawiającej się na rynku pracy koniunkturze – w pierwszej kolejności praca znajduje się dla tych, którzy mają niskie wykształcenie i kwalifikacje”. Innymi słowy: do łopaty, a nie na studia!

Jakie są oficjalne dane (GUS) na ten temat? Dane dotyczą tylko bezrobocia rejestrowanego. „Świadectwem ukończenia szkół policealnych i średnich zawodowych legitymowało się 21,9% ogółu bezrobotnych, średnich ogólnokształcących – 10,9%, a dyplomem ukończenia szkół wyższych – 11,6%”.

Rzeczywiście 11,6% to prawie co ósmy. Jednak nie widać tendencji rosnącej.

Człowiek pozbawiony takich narzędzi badawczych jakimi dysponują nasi socjolodzy (brudny sufit?) pomyślałby sobie, że skoro rośnie powszechność wykształcenia, a równocześnie bezrobocie dotyka szczególnie ludzi młodych (i lepiej wykształconych) – to naturalnym jest to, że poziom bezrobocia wśród magistrów może rosnąć. Dla pewności można tą hipotezę zweryfikować na podstawie jakiegoś mniej „diagnostycznego” opracowania. Weźmy na przykład opublikowany przez PARP bardzo interesujący artykuł „Edukacja a rynek pracy” („Polski rynek pracy – aktywność zawodowa i struktura wykształcenia Na podstawie badań ludności zrealizowanych w 2014 roku w ramach V edycji projektu Bilans Kapitału Ludzkiego”). No i siupryza! Wyniki dokładnie odwrotne, niż głoszą badacze Czapińskiego: „Przez cały okres objęty Bilansem Kapitału Ludzkiego mniejsze problemy z zatrudnieniem miały osoby z wykształceniem wyższym, wśród których odnotowujemy najwyższy poziom aktywności zawodowej i zatrudnienia. One także są najaktywniejszymi uczestnikami procesu kształcenia przez całe życie we wszystkich postaciach: formalnego, pozaformalnego i nieformalnego. […] W kategorii wykształcenia wyższego stopa bezrobocia wyniosła jedynie 7%, średniego 13%, zasadniczego zawodowego 18%, zaś niższego 30%. [...]

Najogólniejsza prawidłowość jest taka, ze niezależnie od płci i wieku poziom aktywności zawodowej jest dodatnio związany z poziomem wykształcenia”.

Mateusz Szczurek to człowiek ambitny. Chce koniecznie przebić ministra finansów tysiąclecia Leszka Balcerowicza, który ma trwałe miejsce w historii (w rozdziale największe klęski niszczące Polskę ;-)). Jego rewolucyjny pomysł na uproszczenie podatków może mu to zapewnić – o ile oczywiście będzie miał szansę go zrealizować.

Co proponuje Szczurek?

Zamiast płaconych oddzielnie podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne, ma zostać wprowadzona jedna „opłata" – jednolity podatek PIT. Nowy system ma opierać się na jednolitym podatku PIT, przy czym dochody mają być przeliczane na wszystkich członków rodziny. Znikną ulgi na dzieci, czy wspólne rozliczanie się małżonków, bo zostaną wkomponowane w sam rdzeń nowego systemu - ma być wspólne rozliczanie się rodziny.

Nic tylko przyklasnąć. Są to postulaty zgodne z tymi, jakie były formułowane podczas "konfederacji" w Jarosławiu pół roku temu.

Jednak opis tego – co w zamian budzi wiele wątpliwości: Niska podstawowa stawka w wysokości 10%, którą będzie na przykład płacić czteroosobowa rodzina utrzymująca się z minimalnego wynagrodzenia, ma progresywnie rosnąć wraz ze wzrostem dochodów na osobę. Ale będzie zawsze pozostawać poniżej klina podatkowego, który dzisiaj płacimy, czyli łącznej wysokości wszystkich obecnych składek pracownika i pracodawcy i podatku dochodowego.

O tym, że nie mamy do czynienia z rzetelną propozycją, tylko przedwyborczym populizmem świadczy widoczny tu błąd logiczno-semantyczny. Klin podatkowy to nie jest coś co „płaci” podatnik PIT, ale dotyczy jego pracodawcy. Być może to dziennikarze coś poplątali. Trudno bowiem uwierzyć, żeby minister finansów wyrażał się w tak niechlujny sposób.

Klin podatkowy to różnica między wydatkami pracodawcy na pensję (uwzględniającą wszelkie obciążenia podatkowe: np. ZUS, podatek dochodowy, składki na ubezpieczenia), a faktycznie otrzymywanym wynagrodzeniem.

Ministrowi chodzi zapewne o to, żeby zrównać koszty pracy z wynagrodzeniem. Pracodawca wypłaci pełne wynagrodzenie, a podatnicy od otrzymanej kwoty odprowadzą podatek w takiej wysokości aby państwo z tego utrzymało wpływy podatkowe i miało na pokrycie składek ZUS.

Dziś wielki dzień. Dołująca w sondażach mafia ogłosi swój program. Wśród obietnic jest likwidacja składek ZUS i NFZ. Po tym jak PO pomogła frankowiczom (z powodu niebezpieczeństwa uchwalenia ustawy trafiła ona do kosza), z równym zapałem będzie pomagać drobnym przedsiębiorcom. Nie ma też szans na likwidację w tej kadencji bankowego tytułu egzekucyjnego, chociaż nakazał to Trybunał Konstytucyjny. Stratą czasu jest wniesiony przez prawicę projekt ustawy podnoszącej progi podatkowe. Zdążono natomiast z „uzgadnianiem płci”. Nie uda się także uchwalić ustawy o szpiegostwie banków na rzecz USA FACTA. Uchwalono także ustawę, która ma utrudnić korporacjom wyprowadzanie zysków z Polski. Jak łatwo się domyślić, jest to wypełnienie obowiązku narzuconego przez Brukselę. Bo przecież polskie władze tak same z siebie nie zdobyłyby się na coś takiego.

Waadza może wszystko. Nawet zadekretować komunizm (jak to już kiedyś zrobiono w ZSRR). Ale tego, co proponuje Szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker nawet w socjalistycznej Polsce nie udało się osiągnąć: Poparł on „zasadę zrównania wynagrodzeń za świadczenie takiej samej pracy. O wyeliminowanie dumpingu socjalnego, zarzucanego krajom Europy Wschodniej, w tym Polsce, apelowali w środę także europosłowie. - Za taką samą pracę zawsze przysługuje taka sama płaca. To stara reguła, do której należy wrócić”. Teraz jeszcze tylko trzeba przywrócić komitety, ze swoim „zbrojnym ramieniem” w postaci inspekcji robotniczo-chłopskich, które zajmą się oceną tego, czy praca jest „taka sama”.

Waadza ma problem – bo nie wystarczy przywieźć do Polski paru pociągów „uchodźców”. Trzeba jeszcze jakoś ich skłonić, by tu zostali. A polski „socjal” na pewno nie będzie zachętą. Panie Juncker! Niemcy mają duże doświadczenie w nakłanianiu do pozostania w miejscu docelowym. Na pewno potrafią nowo przybyłym wytłumaczyć, że „Praca czyni wolnym”!

A tak na poważnie, to druzgocąca jest głupota szefa „europejskiego rządu”. W ciągu 25 lat od zjednoczenia nie udało się osiągnąć jednolitych płac w samych Niemczech – pomimo stałych wysiłków rządów. Przed ujednoliceniem płaca minimalna na wschodzie i zachodzie różniła się około 10%. Jak on sobie wyobraża wprowadzanie niemieckiej płacy minimalnej (5-6 tys PLN) w Polsce? Polska nie miała „złotych pociągów” zwożących skarby grabione w całej Europie. Nie miała eksploatowanych w nieludzki sposób kolonii i nie jest beneficjentem systemu finansowego, który kolonialną grabież zastąpił. Dlatego nie stać nas na wyższy socjal dla obcych. Chyba nawet "wybitny finansista" jest w stanie to zrozumieć?

Naukowcy potwierdzili ostatnio słynną tezę francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego: "w ostatnich dekadach tempo wzrostu nierówności eksplodowało, ponieważ stopa zwrotu z kapitału generuje więcej bogactwa, niż ogólne tempo wzrostu gospodarczego". Bez zmiany modelu gospodarczego nie da się więc zrównać wynagrodzeń bez zrównania stanu posiadania. A na to jedynym sposobem jest komunizm.