Stanowisko rządu polskiego w sprawie kredytów we frankach rozsierdziło (i słusznie) profesora Modzelewskiego. Pisze on między innymi: „Ktoś, kto reprezentuje rząd naszego kraju (albo tak sądzi, że ma do tego prawo), ponoć stwierdza tam, że stwierdzenie nieważności walutowej indeksacji tychże kredytów i konieczność ich „przewalutowania” mogłoby wygenerować po stronie banków straty w wysokości kilkudziesięciu miliardów złotych. Prawda, że to przerażająca wizja dla rządu naszego kraju? Straty obywateli polskich (w tej samej kwocie) są oczywiście zdaniem autora owego pisma czymś zgodnym ze stanowiskiem rządu polskiego, a straty banków już nie, bo ich dobro jest przedmiotem szczególnej troski demokratycznie wybranych władz Wolnej Polski. Nie chce się wierzyć, że ktoś mógłby podpisać się pod czymś takim nie będąc tylko lobbystą banków”.

Trudno też nie zgodzić się z tezą, że „Rząd Polski nie powinien zajmować tu jakiegokolwiek stanowiska, bo nie ma ani takiego obowiązku ani tym bardziej sensu”. W tej sytuacji określenie „ polscy nachuiści” można uznać za adekwatne (cokolwiek miałoby ono znaczyć ;-)).

Trudniej jednak zgodzić się z wnioskami politycznymi, jakie profesor Modzelewski wyciąga z tej sytuacji: pismo to skutecznie niszczy wizerunek rządzących nie tylko w oczach „frankowiczów” i ich rodzin, a to dziś ważna grupa wyborców. Rozwiewa ono wszelkie złudzenia co do rzeczywistych intencji rządzących i wiarygodności ich deklaracji. Przy okazji warto zauważyć, że przywróciło ono do publicznego obiegu „aferę frankową”, którą miała skutecznie przykryć antyopozycyjna „afera SKOK-u Wołomin” – aby „zdjąć problem z przestrzeni medialnej” nie wystarczy zagrozić innym podziałem wydatków na reklamy: trzeba jeszcze umieć siedzieć cicho wtedy, gdy każde twoje słowo może być użyte przeciwko tobie.

Kto to jest profesor Płatek? I dlaczego ktoś tak głupi może mieć w Polsce tytuł profesorski?
Nagle „zapłatkowało się w mediach”. W „Dzienniku” tekst (na podstawie wywiadu Płatek w „Radiu Z”) o tym, że Mariusz Kamiński jest gorszy od Kiszczaka. W „Rzeczpospolitej” z kolei prawniczka dowodzi, że „pisanie prawa od nowa to zamach stanu” (to też na podstawie wywiadu). W „Wikipedii” piszą, że Monika Płatek to feministka i profesor wylęgarni lemingów. Nie należy się więc dziwić temu, że „karnista” dowodzi słuszności wyroku w konkretnej sprawie (afera gruntowa), „krzywdami” wyrządzonymi przez oskarżonego w innych sprawach (jak „krzywda” Beaty Sawickiej).

Bardziej interesująca jest teza o zamachu stanu: Ktoś, kto taką propozycję składa, jest niebezpieczny, groźny i nie ma pomysłu na rządzenie - […] taka osoba "nie wie, co robi".

Aby wypełnić ogólne zapowiedzi Magdaleny Ogórek treścią, zastanówmy się nad możliwym do zrealizowania algorytmem pisania prawa od nowa:

Kapitalizm i demokracja wydają się idealnie do siebie pasować. Demokratyczne społeczeństwa stanowią jednakowe dla wszystkich prawa, w obrębie których rozwijają się przedsiębiorstwa, współzawodniczące według jasnych reguł.

Przedsiębiorstwa nie mogą stanowić wprost swoich praw, a głos miliardera waży tyle samo, co głos nędzarza. Oczywiście poprzez lobbing, marketing i finansowanie partii politycznych, biznes ma wielki wpływ na politykę. Jednak po pierwsze nigdy to nie jest wpływ bezpośredni – zawsze wymagane jest przekonanie demokratycznej większości. Po drugie lobbing biznesu zazwyczaj musi być uzasadniony ekonomicznie (jeśli biznesmen lobbuje za jakimiś rozwiązaniami odległymi od gospodarki – robi to prywatnie). Po trzecie zaś wolna prasa czuwa, aby cały ten proces był transparentny.

Wszystkie kontrowersje związane z funkcjonowaniem biznesu w społeczeństwie można było ignorować akceptując odrębność lub neutralność aksjologiczną biznesu, albo odwołując się do fundamentalnych norm wspólnych dla całego społeczeństwa. To było stosunkowo łatwe, gdy akceptacja norm chrześcijańskich była w świecie zachodnim powszechna.

Co jednak zrobić w sytuacji, gdy finansowa i gospodarcza elita różni się w swych poglądach od (jeszcze) bogobojnego społeczeństwa? Czy ktoś zarabiający miliony dolarów miesięcznie nie powinien mieć dla tysięcy pracowników, których praca zależy od jego kaprysu, statusu równego Bogu?

To nie jest pytanie retoryczne, o czym boleśnie przekonały się ostatnio władze amerykańskiego stanu Indiana.

Historia ta jest związana z promowaniem „małżeństw homoseksualnych”. Na wielu drobnych przedsiębiorców padł strach w związku z agresywną promocją tej szopki, w której nie chcą oni uczestniczyć. Posypały się kary dla hotelarzy, którzy nie chcieli gejów traktować jak małżeństwa czy kwiaciarni, która nie chciała dostarczyć kwiatów na "gejowski ślub".

Były szef CBA został skazany na 3 lata pozbawienia wolności (bez zawieszenia) za swój udział w „aferze gruntowej”. Warto więc przypomnieć, na czym polegała ta afera.

Działo się to w czasach "zbrodniczej" IV RP: Dwaj współpracownicy Leppera Piotr Ryba oraz Andrzej Kryszyński w kręgach biznesowych przechwalali się, że są w stanie załatwić odrolnienie każdego gruntu w Polsce. Tłumaczyli, że chcą "zrobić kilka strzałów za duże pieniądze". Wiadomość dotarła do CBA. Biuro postanowiło działać niekonwencjonalnie. Podstawiło przybocznym wicepremiera swoich ludzi, którzy wcielili się w role zamożnych biznesmenów.

"Przedsiębiorcy" udawali, że zależy im na odrolnieniu atrakcyjnej działki w Muntowie koło Mrągowa na Mazurach. Snuli plany zasypania części jeziora Juksty i postawienia tam miasteczka dla czterech tysięcy mieszkańców. Kryszyński i Ryba połknęli haczyk, za przekwalifikowanie działki zażądali sześciu milionów złotych. Agenci CBA zbili cenę o połowę. Dla uwiarygodnienia operacji ludzie z biura preparowali samorządowe dokumenty na temat gruntu koło Mrągowa. Urzędnicy, również ci najwyżsi rangą z resortu rolnictwa, o niczym nie wiedzieli.

Ryba w czasie negocjacji (nagrywanych po kryjomu) opowiadał, że sprawy nie da się załatwić bez łapówki dla Andrzeja Leppera. Z zebranego w czasie operacji materiału wynika, że były wicepremier zaangażował się osobiście w tę sprawę, wydawał dyspozycje, które miały przyspieszyć wydanie decyzji o odrolnieniu gruntu. Obaj łapówkarze byli na tyle pewni swoich wpływów, że sami zaproponowali, aby wypłata 3 milionów nastąpiła po pozytywnym załatwieniu sprawy w Ministerstwie Rolnictwa.

Jeden z blogerów opisał celebrowanie wizerunku Pierwszego Gajowego Rzeczpospolitej: „człowieka z dykty”. W jednym z komentarzy wyrazono niedowierzanie: „Z tym PBK wyciętym z dykty to przenośnia jakaś, mam nadzieję? Bo nie wierzę w taki poziom obciachu”. Komentator telewizji nie ogląda, czy co? Obciach to PiS, a ich przeciwnikom przystoi każda żenada. Na przykład taka: