Przyzwyczailiśmy się do życia w kłamstwie tak bardzo, że każda publicystyka wykraczająca poza którąś dominujących narracji jest jak objawienie. Do takich tekstów należy „Fatalne zauroczenie Moskwą” ministra Marcina Romanowskiego. Każdy Polak (ogólniej: Europejczyk) bez trudu wskaże przyczynę wojny: „bandyta Putin”. Tymczasem Romanowski zauważa coś więcej: „Sytuacja jakiej jesteśmy niestety świadkami […] jest czymś, co powstało w wyniku nawarstwiania się zjawisk, zdarzeń i decyzji, które dawno odeszły do autentycznych fundamentów niezbywalnych praw człowieka i demokracji, pojmowanej na rzeczywiście zachodni sposób, a więc jako troski o dobro wspólne. W to miejsce zwyciężyła patodemokracja, demokracja będąca rywalizacją o interes partykularny, interes jakiegoś jednego państwa czy jednej, wybranej grupy.

 

Gdyby powyższe słowa napisał felietonista pracujący w pocie czoła na swoją „wierszówkę”, można by uznać, że dobrze wykonał swoją robotę. Gdy pisze je polityk – razi brak odwagi. Owszem: mamy historyczną pauzę, w której podli ludzie zmieniają znaczenie wzniosłych słów, aby uczynić z nich oręż w walce o „interes jednego państwa czy jednej, wybranej grupy”. I co z tego? Jakieś wnioski? Może przynajmniej warto by wspomnieć – kto konkretnie za to odpowiada?

 

Rafał Ziemkiewicz wskazuje na Rosjan i Niemców: „jedni i drudzy – nic się nie zmienili. Prowadzą mniej więcej taką samą politykę, egoistyczną i cyniczną, jaką zawsze prowadzili, mają te same co zawsze cele – dominację nad innymi”. To nie jest zbyt precyzyjna diagnoza. Nie zmieniły się państwa – (post?) hitlerowskie Niemcy i (post?) sowiecka Rosja. Jednak teza, że nie zmienili się obywatele tych państw jest zbyt daleko idąca (a przynajmniej niczym konkretnym nie poparta). Rozsądnym jest wierzyć w to, że skoro wzniosłe słowa i idee są ważnym orężem – to dlatego, że jest na nie zapotrzebowanie. Wszędzie.

Od tygodni trwa festiwal ostrzeżeń i zapowiedzi, że oto już jutro złowrogi Putin najedzie na Ukrainę i będzie wojna…. Zawsze prawdomówni Amerykanie ukuli przy tym historyjkę, że oni wszystko wiedzą (może nawet przed Putinem), a ujawniając poznane plany uniemożliwiają ich realizację. Nawet więc, jeśli ogłoszą, że Putin na śniadanie miał zjeść kamerdynera – to przy braku takowego zdarzenia można tylko się cieszyć: zawstydziliśmy barbarzyńcę i zapobiegli ludożerstwu!

Cele

Trudno się połapać - o co w tym wszystkim chodzi….

Jeśli jednak popatrzymy na sytuację międzynarodową biorąc w nawias bieżące wydarzenia, a skupiając się na oczywistych strategiach i możliwościach – wszystko staje się jasne.

Sytuację determinuje przede wszystkim kończąca się pandemia, w trakcie której zostały wygenerowane kolejne bajońskie sumy pieniędzy bez pokrycia. Od samego początku pandemii było dość jasne, że wyjść można z tego tylko na dwa sposoby: albo zdobyte doświadczenia posłużą do wzrostu solidarności, współpracy i naprawdę zrównoważonego rozwoju, albo też nowe możliwości zaostrzą walkę o nowy podział władzy nad światem. Dziś już nikt nie powinien mieć wątpliwości, że możni wybrali to drugie rozwiązanie. Potomkowie Hitlera chcą wykorzystać moment, by całkowicie zdominować Europę (pal licho – niech już się nazywa UE, a nie IV Rzesza). Chińczycy – niezmiennie małymi krokami realizują swój cel: teraz mają na widelcu Tajwan. USA ani myśli rezygnować z roli hegemona. Korporacje i bankierzy zaś nie widzą powodu, by się w ogóle tymi zakusami przejmować – i tak musi być tak, by im się opłacało….

I co ma zrobić w tej sytuacji Rosja?

Ona ma większe ambicje, niż rola drugorzędnego mocarstwa, dopasowującego się do tworzonej gdzie indziej układanki. Chyba nie bez znaczenia jest przy tym to, że Rosjanie uchodzą za mistrzów szachów. Rozgrywają więc swoją partię szachów wykorzystując w sposób najlepszy z możliwych bieżącą sytuację i posiadane atuty (i nie mają zamiaru pokazywać, że coś ich ogranicza,…. do czegoś się nie posuną ….). W odróżnieniu od starego dziadygi, którego wybrano na prezydenta USA chyba tylko w nagrodę za to, że nie był z PISu. Ten już przed rozpoczęciem rozgrywki ogłosił, że pod żadnym pozorem pewnych granic nie przekroczy…..

Pandemia to dobry czas do refleksji nad tym, czym jest śmierć. Przeczytałem napisane przed chwilą zdanie i uznałem, że brzmi jak pretensjonalny banał. Nasi „intelektualiści” bardzo chętnie się nad problemem pochylą, gdy tylko uporają się z bardziej pilnymi problemami. Ja nie mam zamiaru ich wyręczać. Czy umierający człowiek – nawet jeśli do końca zachowa bystrość umysłu – będzie się zastanawiał nad metafizycznymi lub teologicznymi koncepcjami drogi, która mu pozostała?

Drugą skrajnością są opisy w rodzaju „Rozmów o śmierci i umieraniu” Elisabeth Kübler-Ross. Najczęściej te koncepcje są omawiane w formie porad dla opiekunów terminalnie chorych, a nie „poradnika” – jak samemu się przygotować na nieuchronne. Pewnie słusznie. Należę do grupy kandydatów na „ofiary covida”, a na dodatek wskutek ciągłych kłamstw „ekspertów” postanowiłem więcej się nie szczepić. Więc pewnie powinienem przejść od etapu „nieświadomość” do etapu „niepewność” (dalsze etapy to: zaprzeczenie, bunt, targowanie się z losem, depresja i pogodzenie się ze śmiercią). Jednak – póki co – jestem zdrowy i wolę żyć nadzieją. Także dlatego, że wiele osób przeżywa prawdziwe dramaty i wchodzenie w tę sferę bez ważnych racji wydaje mi się czymś w rodzaju profanacji.

Po co więc poruszam ten temat? Bo dostrzegam pozytywne aspekty przemijania. Pomijam te oczywiste: rozwiązuje problem przeludnienia (w sumie nie wiadomo, czy to problem, bo głoszą go tacy sami eksperci jak ci od pandemii). Żyjemy w dziwnych czasach. Z jednej strony standard życia w Polsce bardzo się poprawił. Z drugiej – intelektualne upodlenie stało się trudne do zniesienia. Powszechne jest przekonanie, że w całkiem niedalekiej przeszłości „wojujący bezbożnicy” zatriumfują (bardzo interesujący artykuł na ten temat: https://dorzeczy.pl/historia/260779/zwiazek-wojujacych-bezboznikow-ateizm-religia-panstwowa-sowietow.html). Może jestem człowiekiem małej wiary, ale naprawdę nie widzę szans na powstrzymanie tego, bez jakiegoś wielkiego kataklizmu (wojny?). A ja chciałbym, aby moje dzieci i wnuki żyły w szczęśliwości i pokoju (tak jak było mnie dane przeżyć swoje życie). Widzę tylko jedno rozwiązanie: niech młodzie budują świat wedle swych marzeń i możliwości. Starcom pozostało życzyć im powodzenia i pogodzić się z faktem, że ich już nie powinno to kłopotać. Rozpocząć proces umierania.

Pół wieku temu powstał film przedstawiający życie włoskiej biedoty o takim właśnie tytule „Odrażający brudni i źli”… Nie oglądałem i nie wiem nawet, czy w Rzymie nadal funkcjonują slumsy. Podobno jest to kino polityczne – metafora ówczesnych Włoch. Czasy mamy inne i ten tytuł idealnie pasuje do krótkiej opowieści o współczesnych elitach. Bez metafor i cudzysłowów. Po prostu. Nie piszę tego „dla opamiętania” (nie kieruję tych słów do elit), ani dla lepszego samopoczucia, racjonalizacji lub mobilizacji ofiar tychże elit. Taki zwyczajny, kronikarski zapis tego co stało się naszym udziałem.

 

Jak do tego doszło?

Gdy wchodziłem w wiek dorosły, rozkręcała się właśnie rewolucja naukowo techniczna. Ówczesne elity snuły wizję nowej ery humanizmu. Dostrzegano wprawdzie zagrożenia, a nawet możliwości użycia technologii przeciw ludziom, ale to były jedynie problemy do rozwiązania. Nikt nie zakładał, że ta złowroga alternatywa może być traktowana jako racjonalne rozwiązanie.

Chronić przed tym miał powszechnie akceptowany system wartości, kształtowany przez religię i kulturę.

To były złudzenia ludzi, którzy przeżywszy okropieństwa II Wojny Światowej chcieli żyć w świecie pozbawionym nienawiści. Brakło im jednak mądrości, odwagi i męstwa – aby przekuć marzenia w rzeczywistość. Rozwój technologii stawiał znacznie wyższe wymagania, niż tylko deklaratywne odrzucenie zła.

Przypuśćmy, że wśród nas zjawia się średniowieczny rycerz, który zawsze szlachetnie walczy z przeciwnikiem, a pokonanych dobija miłosiernie mizerykordią. Przecież (słusznie) uznalibyśmy go za barbarzyńcę. Tak też należy postrzegać dwudziestowieczne elity. Ci ludzie nawet nie próbowali sprostać wyzwaniom czasów (chyba nawet nie zrozumieli sytuacji). Ukształtowane przez nich instytucje są ucieleśnieniem ich miernoty. Niestety w głównej mierze dotyczy to uniwersytetów, które porzuciły misję poszukiwania prawdy. Ludzie naprawdę mądrzy byli i są marginalizowani przez te miernoty. Do takich mędrców bez wątpienia należał Jan Paweł II, który pisał1: „przedstawiciele nauk przyrodniczych są w pełni świadomi tego, że poszukiwanie prawdy, nawet wówczas, gdy dotyczy ograniczonej rzeczywistości świata czy człowieka, nigdy się nie kończy, zawsze odsyła ku czemuś, co jest ponad bezpośrednim przedmiotem badań, ku pytaniom otwierającym dostęp do Tajemnicy”. Poproszony o komentarz – prof. Jan Woleński – (typowy autorytet akademickiego świata) orzekł, że słowa Papieża trafiają w próżnię, bo nikt na nie nie czeka. Już nawet nie chodzi o metafizykę. Ale mówić do butnych autorytetów, że ich wiedza jest ograniczona!!??

Politycy zazwyczaj zamiast powiedzieć coś wprost, tworzą dziwaczne konstrukcje słowne.

Nie mówią, że ktoś kłamie, tylko że „mija się z prawdą”. Złodziej to człowiek, co do którego zachodzi podejrzenie złamania prawa. Etc…

Polscy politycy zdają się sądzić, że takie „dyplomatyczne” wyrażanie się wynika z konwenansów i przyjętych obyczajów. Powszechne oburzenie spotyka każde naruszenie tych obyczajów.

Wykorzystują to ludzie źli, którzy traktują politykę jako bezwzględną walkę z wrogiem „demokracji”. Wzbogacają język polityki o słowa o zmodyfikowanym w zgodzie ze swymi interesami znaczeniu. „Reżim” to rządy które im się nie podobają, a „demokracja” to wyłącznie ich władza. Zdrada Ojczyzny staje się więc „obroną demokracji”, a naruszanie niepodległości „walką z reżimem”.

To są jednak łatwe do wyeliminowania nadużycia (i jedynie okropna nijakość i tchórzliwość obecnych rządów pozwala na ich funkcjonowanie). Sama zasada ubierania nagiej prawdy w „dyplomatyczne” opowieści jest w porządku, jeśli jest dobrze rozumiana.

Powinna ona mianowicie wiązać się z odpowiedzialnością za słowo, które w ustach polityków ma ogromną moc. Politycy zdają się tego nie rozumieć, broniąc konwenansów, zamiast stawać w obronie prawdy.

Dla wyjaśnienia tej sytuacji należy zastanowić się nad tym, co sprawia, że słowa wypowiedziane przez polityka „ważą” więcej, niż takie same słowa w ustach przeciętnego obywatela.

Tym czynnikiem jest performatywne znaczenie wypowiedzi.

Takie znaczenie objaśnia się najczęściej na przykładzie przysięgi małżeńskiej. Nie tylko wyraża ona pewne deklaracje, ale tworzy nową rzeczywistość: małżeństwo. Taka twórcza moc słowa nazywana jest przez językoznawców właśnie ich znaczeniem performatywnym.

Politycy powinni mieć świadomość tego, że ich wypowiedzi także mają znaczenie performatywne.

Samo nagłośnienie przez media tych wypowiedzi sprawia, że każda ich myśl staje się dla zwolenników prawomocnym poglądem. Tak jest na przykład z „fałszywą pandemią” ogłoszoną przez Konfederację. Zmienia się zatem postrzeganie zagrożenia przez społeczeństwo (może tak, może nie) – a co za tym idzie: zachowania wielu ludzi i związane z tym zagrożenie.

To jednak nie jest największy problem z lekceważeniem przez polityków mocy ich słów.

Jeśli Jan Kowalski na imieninach u cioci powie, że bezczelne ataki niemieckich polityków na Polskę są „niedopuszczalne”, to wyraża jedynie swój pogląd. Jeśli to samo mówi Premier – to należy domniemywać, że określa stanowisko polityczne rządu wobec tych ataków. Skoro są „niedopuszczalne”, a jednak nastąpiły – to trzeba zapytać co rząd zrobi w tej sytuacji. Zapewne nic. Powiedział co mu się zdawało, że powinien i na tym koniec. Ale te słowa nie przepadły wraz z końcem impresy u cioci. One żyją i kształtują naszą rzeczywistość. Rzeczywistość w której Polskę można bezkarnie atakować.

Co na to Prezydent, który uosabia godność Rzeczpospolitej i ślubował „strzec niezłomnie godności Narodu”? Może rację mają ci, którzy uważają, że Andrzej Duda powinien odpowiadać przed Trybunałem Stanu? Tyle, że nie z powodu wydumanego „łamania Konstytucji”, ale dlatego, że ignoruje takie oskarżenia – godzące w jego godność, a pośrednio godność Rzeczpospolitej.