Kończąca się kampania wyborcza jest określana mianem „brutalnej”. Bez wątpienia była ona czymś wyjątkowym.

 

1. Niesłychana była w niej skala chamstwa i kłamstwa.

Internet pełen jest popisów chamstwa oraz agresji i trudno ocenić zwolennicy której strony byli w tym „lepsi”. Jeśli jednak wziąć pod uwagę tylko polityków – to trudno znaleźć odpowiednika posła Nitrasa… Może Wojciech Cejrowski by sprostał – ale on nie jest politykiem (ani nawet zwolennikiem obecnej władzy). 

O żadnej symetrii mowy być nie może, gdy weźmiemy pod uwagę skalę zakłamania.

Cała kampania Rafała Trzaskowskiego toczyła się pod hasłem „dość dzielenia ludzi”. To niebywałe u przedstawiciela formacji politycznej ufundowanej na przekonaniu, że są czymś lepszym (zob. podkreślanie na każdym kroku, że reprezentują „młodych wykształconych z wielkiego miasta”). Mamy bez liku przykładów piętnowania i stygmatyzacji ich przeciwników. Tu już nawet nie chodzi o zwykłe podziały polityczne, ale o odmowę uznania większości społeczeństwa za godnych partnerów w demokratycznym procesie.

Obaj kandydaci bez wątpienia mówili dokładnie to, co zdaniem sztabowców należało powiedzieć, by przekonać ludzi. Jednak Rafał Trzaskowski wykazał się przy tym całkowitym brakiem zahamowań. Nawet Marsz Niepodległości przestał być dla niego demonstracją faszystów.

Takie zakłamanie nie byłoby możliwe bez dwóch kolejnych czynników, które w tej kampanii były wyjątkowe: sądów i mediów.

 

Kiedyś Kościół Katolicki był jedną z najważniejszych instytucji społeczno-politycznych w Polsce. Głos Kościoła był mocny swą jednością i reprezentatywnością.
Obecnie możemy mówić co najwyżej o opiniach biskupów. Na dodatek te opinie stają się coraz bardziej rozbieżne. To pęknięcie stało się szczególnie widoczne przy okazji ataku biskupa Edwarda Janiaka (przeciw któremu toczy się w Watykanie śledztwo) na Prymasa Polaka.

Komentując tę kwestię ksiądz Isakowicz-Zaleski stawia tezę, że główna linia podziału ma charakter pokoleniowy. Taka charakterystyka wydaje się mocno kontrowersyjna (podobnie jak lansowany przez krytyków Kościoła podział na „kościół liberalny” (otwarty) i konserwatywny).

Główna linia podziału jaką ja dostrzegam to rozdźwięk między Kościołem Zaangażowanym i Kościołem Biernym. Członkowie tego pierwszego czerpią z wiary siłę do pracy i walki. Członkowie tego drugiego emanują niemocą, unikają konfliktów, wzywając bez ustanku do jedności i dialogu.

To bardzo zasadnicza różnica, gdyż sięga samych podstaw Kościoła: rozumienia przykazania miłości.

"Kościół Bierny" zbudowano w oparciu o katechizm dla młodszych dzieci. Przykazanie miłości jest prezentowane dzieciom jako parafraza do „nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. Takie wspólne unikanie przykrości. Jednak dorosłe życie jest pełne przykrości a jeśli będziemy przekładać przykazanie miłości na ofertę bezwarunkowego pojednania – będziemy pośrednio krzywdzić siebie i innych. „Kościół pojednania” nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem.

Jeśli bliźni czyni zło – to dla jego dobra nie wolno się z nim jednać, ale wymagać nawrócenia. Jeśli zło skierowane przeciw Bogu, Ojczyźnie lub społeczeństwu – to należy z nim walczyć – także siłą. Błogosławieni ci, którzy czynią pokój, ale pokoju nie czyni się ustępując złu. To dość oczywiste – ale odosobnione są takie głosy jak ks. prof. dr Stanisława Koczwary („O obowiązku walki za wiarę katolicką”).

Powszechnie prezentowana interpretacja słów Chrystusa o pokoju i wojnie („nie-przyszedem-przynieść pokoju”) opisuje sytuację w której nasze oddanie Bogu powoduje, że stajemy się obiektem ataków („wojny”). Unika się odpowiedzi na pytanie o to jak mamy się zachować, gdy ataki nie są skierowane bezpośrednio na nas.

Dane mi było poznać osobiście księdza Józefa Misia. Był on proboszczem wsi Wiązownica w czasie, gdy napadł na nią oddział UPA. Ksiądz nie rozmyślał o tym jak zostać męczennikiem, tylko chwycił za karabin i poprowadził parafian do boju.

Odmienną postawę zajmował tytułowy bohater filmu „Zieja” („nie zabijaj nigdy nikogo”). Czasy się zmieniły i teraz na szczęście nie musimy rozstrzygać takich dylematów. Ale należy zachować ostrożność przed akceptacją jednoznacznych rozstrzygnięć serwowanych przez osoby wyzbyte przyzwoitości (tak należy ocenić zrównanie sytuacji ofiar nazizmu z „cierpieniami” elit z powodu "pisowskiego reżimu").

Sporo rozgłosu uzyskała ostatnio negatywna opinia Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, w sprawie profesury dla dr. hab. Andrzeja Zybertowicza. Wprawdzie pozostaje jeszcze droga sądowa – ale szanse na ostateczny sukces Zybertowicza nie są duże.

Zapewne dla dr. Zybertowicza uzyskanie profesury byłoby osobistym sukcesem. Jednak społeczna wartość takich tytułów nie jest zbyt duża. Bynajmniej nie wynika to z deprecjonowania wszelkich autorytetów, ale z realnej oceny znaczenia tego typu nauk dla społeczeństwa.

Odkąd bowiem tak zwane nauki społeczne zakwestionowały możliwość dotarcia do obiektywnej prawdy o świecie – przestały być użyteczne dla społeczeństw, dla których prawda pozostaje centralną wartością.

Jest to jeden z tematów poruszanych w książce Jerzego Wawro „Uwaga na lemingi. Filozofia dla inżynierów”. Poniżej przytaczamy obszerny fragment obejmujący analizę artykułu Andrzeja Zybertowicza, opisującego konstruktywizm, który jawi się jako coś w rodzaju sztucznej prawdy.

 

W dniu 11 października 2019 roku uczestnikom inauguracji roku akademickiego 2019/2020 w PWSTE w Jarosławiu było dane wysłuchanie wykładu inauguracyjnego profesora Kazimierza Ożoga pod tytułem „Współczesna polszczyzna – rewolucyjne zmiany”.

Ten fascynujący wykład skłonił mnie do lektury publikacji Profesora, a one do refleksji, która skutkuje niniejszą krytyką.

Na wstępie konieczne jest zastrzeżenie, że słowo „krytyka” ma tu zastosowanie w dwóch znaczeniach: refleksja po (życzliwej) lekturze wspomnianych publikacji oraz dezaprobata wobec pewnych zjawisk.

Ze wspomnianych publikacji wyłania się obraz niszczenia polszczyzny po 1989 roku. Język jest podstawowym nośnikiem kultury, przy czym obecnie jest upowszechniana przede wszystkim tak zwana kultura masowa. Wobec niej stawiane są poważne zarzuty: „niski poziom intelektualny, estetyczny, moralny znaków tej kultury, schlebianie przeciętnym, najczęściej niskim, gustom odbiorców, pospolitość, wulgaryzację, prymitywizm, zbytnią emocjonalność, skłonność do efektów, nadmierną ludyczność”i.

Jako główne źródło tego zła jest identyfikowany postmodernizm. To zło rozprzestrzenia się dzięki konsumpcjonizmowi, amerykanizmowi, oraz rewolucji informacyjnej. Postmodernizm w imię wolności zanegował podstawy klasycznej kultury. Otworzyło to drogę propagowaniu fałszywych wartości, które sprzyjają kształtowaniu postaw konsumpcyjnych. Ofiarą tych procesów stali się Polacy, którzy po 1989 roku zachłysnęli się wolnością.

Zastanówmy się przez chwilę, na ile wiarygodny jest ten alarmistyczny obraz sytuacji. Bez wątpienia możemy zaobserwować wszystkie negatywnie oceniane zjawiska językowe. Wątpliwości budzi jednak opis procesu, który doprowadził do schamienia obserwowanego w sferze języka.

Emmanuel Macron - francuski odpowiednik Ryszarda Petru - ma dzisiaj zostać wybrany na prezydenta. Jest to - wbrew temu co piszą niektórzy publicyści - wybór jak najbardziej naturalny. I co z tego, że został on wykreowany przez media. Przecież media nad Sekwaną to ostoja demokracji – nie to co u nas.

Z wypowiedzi namaszczonego przez media (i banksterów) kandydata na temat Polski wnioskować można, że jest on parodią Hitlera. Ale różnica między Hitlerem a „Makaronem” nie wynika z poziomu powagi czy z aparycji, ale z trendów kulturowych, które tych dwóch przywódców wytworzyły. Niemcy głosowali na Hitlera wybierając między komunizmem a egoistycznym nacjonalizmem. Francuzi wybierają między nacjonalizmem a postmodernizmem. Trafną wydaje się spostrzeżenie, żepostmodernistyczny, globalistyczny, nihilistyczny, podżegający do wojny i RZECZYWISTY rasizm w stosunku do muzułmanów, gdziekolwiek są (w formie liczniejszych bombardowań narodów muzułmańskich) na dobre zainstalował się w La Republique”. Postmodernizm podobnie jak faszyzm prowadzi do zatracenia przez jednostki swej wolności. Uczestnicząc "wyścigu lemingów" poddaje się ona dyktatowi korporacji i mediów. Nie przez przypadek to francuscy uczeni są głównymi bohaterami głośnej książki Alana Sokala „Modne Bzdury”. U nas nawet Magdalena Środa zbliża się do takiego poziomu głupoty jedynie gdy sięga po francuskie publikacje feministek. Francuska myśl naukowa jest pełna odkryć typu „pewnik wyboru precyzuje jak każde zdanie zawiera przekaz książki” (cytat Sokala z niejakiej Kryslevej), czy "...męski członek w stanie erekcji […] jest równy pierwiastkowi z 1 najgłębszego, wytworzonego sensu". Możemy się z tego śmiać, ale to ma głęboki sens: takie tezy służą do tresury umysłów. Umysł normalnego człowieka staje bezradny wobec tych bzdur. Jeśli napotyka je raz – może się buntować. Ale gdy jest tak bombardowany bez przerwy przez media i telewizyjne autorytety – to ten dyskomfort poznawczy musi jakoś zniwelować. Wystarczy, że raz sobie powie – widocznie ja czegoś nie rozumiem, a ci mądrzy ludzie muszą mieć rację. Potem już łyka wszystko. Na przykład demokracja i wolność słowa mogą polegać na tym, że można demokratycznie ustalić co media mogą pisać, a co nie. Nie mogą więc „zniecheć do aborcji”, ale mogą – a nawet powinny – zachęcać do głosowania ma „Makaron”. Dziennik Le Mond oświadczył właśnie, że nie będzie publikował informacji z „Macron Leaks” - bo to godzi w demokrację. Według tego samego dziennika w demokrację godzi także Kościół Katolicki we Francji – bo nie chce mieszać się do polityki poprzez nakazanie wiernym, by głosowali na jedynie słusznego kandydata (to według nich „bład moralny”).

Wśród informacji, które można znaleźć w wykradzionych przez hakerów danych jest potwierdzenie, że Macron ma rzeczywiście tajne konto – tyle że nie na Karaibach. Naturalne jest więc to, że pisać o tym nie wolno – po co mącić spokój Francuzom?