Zaczyna pękać monolit, jakim była polska „pseudoelita”. Do niedawna była tylko jedna narracja i jedna strategia. Wykluczenie wszelkimi możliwymi metodami inaczej myślących, a potem ubolewanie, że oni nie potrafią dorosnąć do roli światłych Europejczyków.
Najbardziej nieznośne jest przekonanie, że wykształcenie i elokwencja są wyznacznikiem kultury. Można odwalać najgorszą chamówę, byle było „kulturalnie”. A więc nie „odwalanie chamówy” (bo to ta wredna opozycja), tylko co najwyżej „płomienna polemika”.
Coroczna celebracja Święta Niepodległości była okazją, żeby poubolewać nad tym, że naród nie dorasta do demokracji. A także nad tym, że „dlaczego nie możemy świętować razem”. Gdyby nieszczęście hitleryzmu wydarzyło się w Polsce, to pewnie Hitler spocząłby na Powązkach, a „elyta” też chciałaby wspólnej celebracji rocznicy jego śmierci.
W tym roku jednak coś się zmieniło. Telewizyjna relacja była bardziej obiektywna i rzetelna. Na dodatek wśród komentatorów zamiast naindyczonego i oburzonego „autoryteta moralnego”, pojawiła się młoda pani socjolog, która z naturalnym uśmiechem (bynajmniej nie uśmiechem politowania a'la Szeinfeld) wyraziła opinię, że Polska jest fascynującym krajem, bo nasze spory są takie gorące. Czyżby następowała zmiana pokoleniowa?
A może te coś innego się zmienia, skoro nawet pani Magdalena Środa mówi bez ogródek, że telewizja pana Wajdy i jego kumpli nadaje gówno (podobnie zresztą jak TVP). W tym przypadku trudno zresztą odmówić jej racji.