Tytuły z świątecznego wydania portalu tygodnika „Do Rzeczy”:

 

Nietrudno się domyśleć, że oto nadszedł czas wywieszenia białej flagi. Zarówno na froncie Polsko-Niemieckim jak i Ukraińsko-Rosyjskim. Kanalia już może się szykować do przywrócenia w Polsce niemieckiej normalności, a granice polskiej suwerenności będzie odtąd już zawsze wyznaczała jakaś czeska szmata. Nieodżałowana szkoda.

 

Srodze zawiedli się ci zwolennicy PiS, którzy sądzili, że druga kadencja będzie pogłębioną reformą państwa w kluczowych obszarach. Zaczęło się od zgody na likwidację polskiego górnictwa w zamian za brukselskie srebrniki, które przy okazji służą wrogom Polski (Niemcom i ich współpracownikom – w tym polskim folksdojczom) do szantażu pod pretekstem „praworządności.

Przedstawiono to jako wielki „sukces” i opowiada się bajki o „zielonej transformacji”. Wystarczą proste rachunki, by wykazać, że jeśli zrezygnujemy z węgla, to będziemy musieli podjąć decyzję o budowie elektrowni atomowej. Różnica jest taka, że węgiel mamy, a technologie atomowe musimy kupić za ciężkie miliardy. Ambasador Mosbaher-Riepin już jest pewna że od Amerykanów. Nawiasem mówiąc tolerowanie jej (i nie tylko jej) wyczynów stoi w jawnej sprzeczności z przysięgami jakie złożyli Premier („dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem” dotyczy Polaków, a nie Amerykanów) oraz Prezydent („będę strzegł niezłomnie godności Narodu”).

Później uchwalono kontrowersyjną ustawę o ochronie zwierząt, która przez wielu jest odbierana jako wypowiedzenie wojny wsi. Wiele oskarżeń, jakie pada pod adresem ustawy jest kłamliwych. Tym bardziej NIE WOLNO było jej uchwalać w jeden dzień. Byłby czas na dyskusję, poprawki (część argumentów jest trafnych) i spokojne objaśnianie. Nie do obrony jest oddanie rolników pod władanie organizacji „ekologicznych”, które są w dużej części opanowane przez osoby o skrajnie lewackich poglądach (pani Spurek – gdy już skończy kadencję europosła na pewno się w nich odnajdzie).

Na koniec „rekonstrukcja” rządu i pozbycie się dwóch fachowców z pasją Gróbarczyka (minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej ) oraz Ardanowskiego (minister rolnictwa).

To wszystko można by uznać za kontrowersje lub błędy, które można wyjaśnić lub naprawić.

Jednak wątpliwości rozwiewa Adam Bielan, „wygrywaliśmy wybory na wsi zanim pan Ardanowski został ministrem rolnictwa i jestem przekonany, że będziemy wygrywać wybory także po tym, jak odejdzie z tej funkcji”. Minister Ardanowski odszedł (a raczej go wyrzucono) – bo nie zagłosował za kontrowersyjną ustawą o której mowa wyżej. Kierował się własnym poczuciem interesu wsi. Powyższe słowa można więc i należy interpretować jako wyraz przekonania, że niezależnie jak bardzo będzie PiS wsi szkodzić – i tak głupie kmiotki na nich zagłosują.

Pan Bielan mocno się myli. Na dzień dzisiejszy nie ma siły politycznej, która mogłaby godnie reprezentować interesy Polaków. Nie jest już nią jednak także PiS. Następnych wyborów na pewno nie wygra (a dotrwanie do końca kadencji też będzie wyczynem).

Niestety nie ma w Polsce mężów stanu. PSL, który mógłby wykorzystać obecną sytuacją jest karykaturą partii, przywiązaną do „antypisu” - najbardziej idiotycznej retoryki w najnowszej historii Polski. Pozostaje więc machnąć ręką i uznać, że „niech się dzieje wola nieba….”.

W latach 90-tych powrót do władzy komunistów był przez wielu odbierany jak tragedia. Tymczasem ta skompromitowana formacja zatrzymała wyprzedaż Polski (przynajmniej na 4 lata – bo potem nastał największy szkodnik III RP – Jerzy Buzek). Teraz może być podobnie.

Poza tym mamy jeszcze trzy lata – dość czasu, by zbudować prawdziwie patriotyczną i opartą na zdrowym rozsądku siłę polityczną (elektorat patriotyczny zagospodarowują póki co oszołomy w rodzaju Kukiz’’15 czy Konfederacji).

 

Kiedyś Kościół Katolicki był jedną z najważniejszych instytucji społeczno-politycznych w Polsce. Głos Kościoła był mocny swą jednością i reprezentatywnością.
Obecnie możemy mówić co najwyżej o opiniach biskupów. Na dodatek te opinie stają się coraz bardziej rozbieżne. To pęknięcie stało się szczególnie widoczne przy okazji ataku biskupa Edwarda Janiaka (przeciw któremu toczy się w Watykanie śledztwo) na Prymasa Polaka.

Komentując tę kwestię ksiądz Isakowicz-Zaleski stawia tezę, że główna linia podziału ma charakter pokoleniowy. Taka charakterystyka wydaje się mocno kontrowersyjna (podobnie jak lansowany przez krytyków Kościoła podział na „kościół liberalny” (otwarty) i konserwatywny).

Główna linia podziału jaką ja dostrzegam to rozdźwięk między Kościołem Zaangażowanym i Kościołem Biernym. Członkowie tego pierwszego czerpią z wiary siłę do pracy i walki. Członkowie tego drugiego emanują niemocą, unikają konfliktów, wzywając bez ustanku do jedności i dialogu.

To bardzo zasadnicza różnica, gdyż sięga samych podstaw Kościoła: rozumienia przykazania miłości.

"Kościół Bierny" zbudowano w oparciu o katechizm dla młodszych dzieci. Przykazanie miłości jest prezentowane dzieciom jako parafraza do „nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. Takie wspólne unikanie przykrości. Jednak dorosłe życie jest pełne przykrości a jeśli będziemy przekładać przykazanie miłości na ofertę bezwarunkowego pojednania – będziemy pośrednio krzywdzić siebie i innych. „Kościół pojednania” nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem.

Jeśli bliźni czyni zło – to dla jego dobra nie wolno się z nim jednać, ale wymagać nawrócenia. Jeśli zło skierowane przeciw Bogu, Ojczyźnie lub społeczeństwu – to należy z nim walczyć – także siłą. Błogosławieni ci, którzy czynią pokój, ale pokoju nie czyni się ustępując złu. To dość oczywiste – ale odosobnione są takie głosy jak ks. prof. dr Stanisława Koczwary („O obowiązku walki za wiarę katolicką”).

Powszechnie prezentowana interpretacja słów Chrystusa o pokoju i wojnie („nie-przyszedem-przynieść pokoju”) opisuje sytuację w której nasze oddanie Bogu powoduje, że stajemy się obiektem ataków („wojny”). Unika się odpowiedzi na pytanie o to jak mamy się zachować, gdy ataki nie są skierowane bezpośrednio na nas.

Dane mi było poznać osobiście księdza Józefa Misia. Był on proboszczem wsi Wiązownica w czasie, gdy napadł na nią oddział UPA. Ksiądz nie rozmyślał o tym jak zostać męczennikiem, tylko chwycił za karabin i poprowadził parafian do boju.

Odmienną postawę zajmował tytułowy bohater filmu „Zieja” („nie zabijaj nigdy nikogo”). Czasy się zmieniły i teraz na szczęście nie musimy rozstrzygać takich dylematów. Ale należy zachować ostrożność przed akceptacją jednoznacznych rozstrzygnięć serwowanych przez osoby wyzbyte przyzwoitości (tak należy ocenić zrównanie sytuacji ofiar nazizmu z „cierpieniami” elit z powodu "pisowskiego reżimu").

Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi [Mat. 5-37]

 

Konferencja Episkopatu Polski przygotowała dokument na temat patriotyzmu. Lewicowe i liberalne media są zachwycone: „Biskupi wytknęli władzy, że sianie nienawiści jest niechrzescijanskie”. Nieważne, że w tym dokumencie nie ma krytyki władzy. Nie ma nawet wprost „ganienia polityków”. Jednak w obecnych czasach - gdy normalność zmaga się z polskością, głos sprzeciwu biskupów wobec „radykałów” jest dość jednoznaczny.

Biskupi akceptują wzrost narodowej dumy Polaków, przestrzegając równocześnie przed postawami zrodzonymi z egoizmu. Wśród nich wyróżniają nacjonalizm rozumiany jako nienawiść do obcych. Jest to przeciwieństwo opartego na miłości ojczyzny patriotyzmu. Takie postawienie sprawy nie powinno budzić większych kontrowersji. Tak samo, jak wskazanie na „gotowość służby i poświęcenia na rzecz dobra wspólnego” jako części wspólnej dla patriotyzmu i chrześcijaństwa. Poza tego rodzaju słusznymi uwagami i spostrzeżeniami pojawiają się jednak w dokumencie fragmenty niejasne i budzące wątpliwości.

Problem definicji

Pierwszy taki fragment dotyczy istoty miłości ojczyzny: „dla uczniów Chrystusa miłość ojczyzny – jako forma miłości bliźniego – będąc wielką wartością, nie jest jednak wartością absolutną. Dla chrześcijanina, służba ziemskiej ojczyźnie, podobnie jak miłość własnej rodziny, pozostaje zawsze etapem na drodze do ojczyzny niebieskiej, która dzięki nieskończonej miłości Boga obejmuje wszystkie ludy i narody na ziemi. Miłość własnej ojczyzny jest zatem konkretyzacją uniwersalnego nakazu miłości Boga i człowieka”.

Analiza tego z pozoru jasnego fragmentu odsłania poważny problem, który domaga się wyjaśnienia.

Minęła 12 rocznica śmierci Jana Pawła II. Jak co roku podkreślano miłość Polaków do Niego. Nie brakło także zapewnień, że w Jego nauczaniu znajdują się bezcenne wskazania jak kształtować nasze życie społeczne. Jednak starannie omija się dwa ważne elementy tego nauczania: ekonomię (Społeczne Nauczanie Kościoła) i naukę. Nawet w gazetach poświęconych gospodarce dominują wspomnienia – bez najmniejszej refleksji nad tym dlaczego wbrew Konstytucji w Polsce do 2015 roku dominował gospodarczy liberalizm (nawet katoliccy politycy deklarowali, że są konserwatywno-liberalni). O próbie przywrócenia łączności między poznaniem religijnym i naukowym chyba nie warto nawet wspominać. Póki na uniwersytetach dominuje ukształtowana przez komunistów „profesura” - nie ma tam miejsca na nic poza lewackimi mitami.

Główny nurt wspomnień obejmuje prawie wyłącznie kwestie moralnego życia. Czasem w formie narodowego wyrzutu sumienia (to dotyczy raczej anonimowych blogów, niż „głównego nurtu”). Jeden z komentatorów pisze: ”Kiedy byłem młody i gniewny, stałem w 1979 r. ... ponad 37 lat temu, kupa czasu… w tłumie na Placu Zwycięstwa w Warszawie i czułem ciarki na plecach, kiedy młody, energiczny polski papież wołał głosem jak dzwon: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi". Nastrój był taki, że nikt by się nie zdziwił gdyby otworzyły się niebiosa i grom z jasnego nieba podpalił gmach Centralnego Zarządu Polityczno-Wychowawczego Ludowego Wojska Polskiego za papieskimi plecami.

A potem, już na emigracji, patrzyłem bezsilnie w ekrany, gdzie coraz starszy, coraz bardziej zgarbiony i siwy papież zaklinał rodaków, prosił, groził, tłumaczył, błagał o odnowę moralną, płakał, chrypł. Zaś Polacy wysłuchiwali go z szacunkiem, po czym czynili znak krzyża, odwracali się dupą do ołtarza i szli dalej kraść, cudzołożyć, mówić fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu i głosować na postkomunistów”
.

Jednak ten głos jest chyba zbyt krytyczny. Każdy rekolekcjonista wie, że gdy pojawia się dobro, natychmiast nasila się także zło. Jawna walka dobra ze złem jaką obserwujemy obecnie w życiu społecznym jest więc nie do uniknięcia. Oznacza wyzwanie do męstwa i wytrwałości.

Polsce bardzo przydałby się prawdziwy mąż stanu na stanowisku Ministra Spraw Zagranicznych. Minister Waszczykowski niestety nie dorasta do tej roli. Głupoty, jakie wygaduje szkodzą polityce rządu. Do takich głupot bez wątpienia należy zaliczyć tezę, że fundusze strukturalne są „rekompensatą za otwarcie polskiego rynku” (z wywiadu dla Spiegla). Widać, że ten człowiek nie tylko nie ma własnej wizji Europy, ale wręcz nie rozumie tego, jak ona funkcjonuje. Otwarcie polskiego rynku jest trwałym elementem polityki gospodarczej po 1989 roku. Wspólny rynek ułatwia jedynie wymianę, ale w zamian wprowadza szereg regulacji, które nie mają wiele z liberalizacją handlu wspólnego.

Minister powinien przede wszystkim zwrócić uwagę, że gdy Polacy w referendum głosowali za wejściem do UE nikt im nie stawiał poza-traktatowych warunków. Nie mówiono, że mamy „siedzieć cicho”, przyjmować w zamian uchodźców i podporządkowywać szkodliwym dla Polski działaniom Niemiec.

Jeśli zaś chodzi o fundusze strukturalne, to największym (a może jedynym) plusem tych funduszy jest wymuszenie zmiany polityki gospodarczej. Obecnie dużo większe znaczenie ma tak zwany „kapitał ludzki” a wsparcie lokalnych społeczności niweluje błędy systemowe, powodujące narastanie nierówności. Jeśli zestawić wszystkie przepływy finansowe oraz realną wartość wykonywanej przez obywateli pracy, to okazałoby się, że nawet unijne fundusze nie kompensują niesprawiedliwości. Z całą pewnością nie jest też tak, że to niemiecki podatnik składa się na te fundusze. Gdybyśmy mieli prawdziwą gospodarkę kapitalistyczną, rozwijającą się dzięki zaradności i pracowitości – fundusze nie byłyby potrzebne. Ale w sytuacji gdy bogactwo mnoży się na kontach bankowych oraz przez eksternalizację kosztów – zarówno państwa jak i UE muszą dbać o to, by ten wyzysk nie był zbyt wielki. Trudno to nawet nazwać polityką społeczną, gdyż wspomniany kapitał ludzki to podstawa funkcjonowania współczesnej gospodarki. Jego wzrost to strategia win-win (wszyscy wygrywają). Grożenie Polsce obcięciem funduszy strukturalnych jest w tej sytuacji po prostu głupie. Niestety nasz minister dopasował się poziomem do niemieckiego dziennikarzyny.

Jedną z cech charakterystycznych europejskiego lewactwa jest instrumentalne traktowanie chrześcijaństwa. Zwraca na to uwagę Duńska publicystka Iben Tranholm w ostatnio opublikowanym wywiadzie. Jej zdaniem politycy, którzy w przeważającej części nienawidzą chrześcijaństwa, używają chrześcijańskich wartości, a zwłaszcza miłości i współczucia, aby promować swoje własne cele. Iben Tranholm mówi o takich postawach w kontekście Rosji. Jej zdaniem politycy nie mogą znieść myśli o odradzającej się chrześcijańskiej Rosji, która otwarcie odrzuca ich kulturowy marksizm. Nawiasem mówiąc dziennikarka została z powodu głoszonych poglądów uznana za agentkę Rosji i umieszczona na czarnej liście rządowej. Taka swoista europejska „wolność słowa”.

Zdaniem duńskiej dziennikarki Szwecja jest jak kanarek w kopalni (gdy nie było czujników metanu, wożono klatki z tymi wrażliwymi na trujący gaz ptaszkami). Opłakany los tego państwa czeka całą Europę – jeśli nie odrodzi się w niej chrześcijańska tradycja. Także w sferze tradycji społecznych – na czele z konserwatywnym pojmowaniem rodziny. Rok temu Tranholm bardzo celnie opisywała niszczący wpływ feminizmu na tą tradycję. Feminizm nienawidząc mężczyzn zabija w nich męskość – w tym gotowość do obrony kobiet.”Ironią jest to, że próżnia stworzona przez feminizm oznacza, że kobiety stają się ofiarami agresywnej męskiej kultury”. Zniewieściały świat tworzy złudzenie, że „obecnie ludzie są po prostu mili, ludzie są po prostu dobrzy, i skoro jesteśmy mili i życzliwi dla wszystkich, oni też będą mili”. Zanika poczucie zła. Ludzie stają wobec niego bezradni.

Duńska publicystka nie dostrzega jednak sytuacji w całej jej złożoności. Zło sączone w zachodnie społeczeństwa wraz z polityką „multikulti” nie wynika wprost z różnic kulturowych. Nienawiść islamistów nie bierze się z ich religii, ale (uzasadnionego) poczucia krzywdy jakiej świat arabski doznał ze strony sytej Europy.

Jeszcze bardziej złożona sytuacja jest w Polsce. Polska tożsamość jest silnie zintegrowana z chrześcijaństwem i atak na religię jest wygodnym narzędziem walki z polskością - w czym specjalizują się mieszkańcy Polski traktujący swój kraj tak jak pasożyt organizm nosiciela. Ich „totalny” opór wobec chcących ukrócić pasożytnictwo jest wzmacniany poprzez mechanizmy działające podobnie jak w przypadku Rosji (ideologiczna nienawiść).

Roman Dmowski w „Myślach Nowoczesnego Polaka” napisał komentarz do listu dziennikarskiej „elity”, która właśnie wysmarowała przeprosiny do Niemców za to, że polskie władze (według autorów – nie reprezentujące Polski) nie chcą dłużej z pokorą znosić upokarzania przez Niemców. Dmowski pisał o tym tak: „Zapowiedziawszy się w dziejach, jako Jeden z najpierwszych ludów Europy i gospodarz na olbrzymim, ciągle powiększanym jej obszarze, naród nasz usunął się w krótkim czasie na tyły Pochodu cywilizacyjnego, stracił prawo kierowania własnymi losami i znalazł się w gorszym położeniu od ludów, które nigdy nie znały bytu państwowego. Gdy tamte, jako małoletnie, nie miały nigdy poczucia swej samodzielności, on został oddany pod upokarzające rządy obcych […]. W swym wzrastającym coraz bardziej usiłowaniu pogodzenia się z tym nędznym losem stworzył on sobie powoli sposób myślenia, ułatwiający ostateczną abdykację z dziejowej roli. Niedołęstwo nazwał szlachetnością, tchórzliwość – rozwagą, służbę u wrogów – działalnością obywatelską, zaprzaństwo – prawdziwym patriotyzmem. Wszelkie niemal pojęcia polityczne wywrócił, zaczął żyć w świecie moralnych urojeń, a przystosowując się do tego bytu, zaczął nawet tępić w sobie wszelkie zdrowe skłonności, wszelkie przejawy instynktu samozachowawczego”.

Skoro komentarz sprzed 100 lat tak dobrze opisuje współczesne „elity” - to oznacza, że taka postawa pozostała im na stałe.  Jarosław Kaczyński ma rację - to wymaga gruntownej przebudowy (na szczęście najbliższe lata oznaczają naturalny kres życia wielu z tych nieszczęśników).

Zupełnie nie wiadomo dlaczego partia rządząca przejmuje się tym, że „totalna opozycja” postanowiła okupować salę plenarną sejmu. Przecież dzięki temu PiS może łatwo uzyskać większość potrzebną do zmiany konstytucji. Wbrew pozorom taki dokument można przygotować bardzo szybko - poprzez przesunięcie do ustaw mniej istotnych szczegółów. Takie rozwiązanie miałoby kilka istotnych zalet:

- rozdzielenie zapisów, które stanowią wytyczne dla stanowionego prawa od konkretnych przepisów (w tej chwili zapis o bezpośrednim stosowaniu Konstytucji jest fikcją);

- możliwość częściowej zmiany części zapisów rangi konstytucyjnej bez zmiany całej Konstytucji;

- uwypuklenie tego, co uważamy za najbardziej istotne i dokładne objaśnienie bez groźby zbytniego rozrostu tekstu.

A oto konkretna propozycja:

Chyba zbliża się kres idei „społeczeństwa otwartego”. Jego główny sponsor i propagator George Soros sam postrzega wybór Donalda Trumpa jako wielki cios dla tej idei, która w jego przekonaniu jest tożsama z demokracją. Jego krytycy twierdzą, że tak naprawdę chodzi o kulturowy marksizm, a USA jest republiką konstytucyjną, a nie demokracją typu ateńskiego. Czyli najkrócej mówiąc są to rządy ludzi wybranych przez społeczeństwo, a nie rządy społeczeństwa. Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych wręcz obawiali się „rządów motłochu”. Tymczasem strategia działania propagatorów „społeczeństwa otwartego” polega właśnie na mobilizacji tego motłochu. My możemy to obserwować w działaniach KOD’u. Widać jednak Soros jest zbyt zajęty „kłopotami” w USA – skoro przywódca tego motłochu musi sięgać po pieniądze ze społecznych zbiórek. Dziennikarze dziwią się dlaczego na fakturach jakie Kijowski wystawia KOD’owi są różne usługi, ale taka sama kwota. Jeśli to miałby być ryczałt – to czemu nie jest to kwota okrągła? Wyjaśnienie może być banalnie proste: to wynika z bieżącego kursu srebrników.

Wspomniane rozróżnienie demokracji i republiki staje się istotne wyłącznie wtedy, gdy w społeczeństwie zanikają wartości konserwatywne. W takim społeczeństwie „bez własności” jakiego chciałby Soros (a w Polsce Michnik) – trudno ustalić reguły funkcjonowania inaczej niż poprzez odwołanie do „woli ludu”. W społeczeństwie konserwatywnym istnieje system wartości, któremu wszyscy muszą się podporządkować. Polska jest republiką a system wartości zawarty w naszej Konstytucji ma swe korzenie w chrześcijaństwie. Odrodzenie konserwatyzmu zmierza do ponownego odkrycia prawdy: jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. To dla marksistów jest nie do zaakceptowania. Są gotowi zniszczyć państwo – jeśli nie będzie innego sposobu na pozbawienie społeczeństwa znienawidzonych przez nich wartości. Stąd ten dziwaczny sojusz SB-ków, styropianowej „elity” i motłochu kierowanego przez Kijowskiego.


Dopiero dzisiaj widać jak wielką zbrodnią na polskim narodzie była gruba kreska. Żałosny spektakl sejmowy (z posłem Nitrasem grzebiącym w cudzych rzeczach) to jest pozbawiony retuszu obraz naszych elit odziedziczonych po PRL-u. Obraz, który budzi przerażenie. „Liderem” tego warcholstwa jest Ryszard Petru – uosobienie czegoś co nazywa się „polską ekonomią”. Takiego osobnika sportretował w filmie Miś Stanisław Bareja:

On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa To jest Miś na skalę naszych możliwości. Ty wiesz co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówimy - to jest nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo!

W TVP Info odbyła się rozmowa z księdzem Henrykiem Zielińskim, który przełożył ogólniki używane przez biskupów w świątecznych homiliach na język konkretów. Wyraził on wprost obawy: „Chyba wolą tych, którzy tę prowokację urządzili, było zerwanie Sejmu [...]. Przypomniał, że między wiekami XVII a XVIII Sejm zrywano 73 razy i doprowadziło to do upadku państwa”. Mówił też o możliwej mediacji Kościoła – o ile wszystkie strony konfliktu uznają jego autorytet i przyjmą taką mediację.

Tymczasem opozycja nie darmo siedzi w święta w sejmie. W samą Wigilię „uchwaliła” swój własny „Dekalog” (pięknie „zaorany” przez posłankę Pawłowicz). Czy to tylko wyraz głupoty, czy też rodzi się totalna opozycja także wobec Kościoła z jego kamiennymi tablicami?

Ten liberalny „Dekalog” wraz z komentarzem księdza Zielińskiego i stanowiskiem jakie zajmują biskupi to prawdziwy opis obecnej sytuacji. Jeśli jednak trafna jest teza o post-prawdzie jako głównym tworzywie polityki, to prawda nie ma znaczenia. Nie jest zatem możliwy dialog prowadzony w prawdzie i prowadzący do sensownego kompromisu. Wystarczy poczytać komentarze pod wskazanym wyżej opisem rozmowy z księdzem Zielińskim, by to zrozumieć.
Jeśli rzeczywiście ktoś zarządza tym konfliktem, to na pewno w tej strategii są przewidziane różne warianty rozwoju sytuacji i żadna porażka nie jest ostateczna. Takiego planowania uczy się teraz na kursach zarządzania projektami. Projekt „obalania tyranii PiS” (a de facto poniżenia Polski, której zachciało się suwerenności) na pewno zawiera obszerne rozdziały zarządzania ryzykiem i zarządzania interesariuszami. Machina ruszyła i nie widać siły, która mogłaby ją zatrzymać.

 

 

Jeśli ktoś sądzi, że żałosna próba wywołania „polskiego Majdanu” (zwanego „ciamajdanem”) zakończy akcję obalania „tyranii PiS”, to chyba jest zbytnim optymistą. Tak naprawdę chyba nikt nie wie jak to się skończy. Nic więc dziwnego, że w okresie świąt zwracamy oczy ku Kościołowi – oczekując wskazania drogi. Zamiast jednak jasnych wskazań dostajemy diagnozę sytuacji dokonaną z Ewangelią w ręku.

Czas marny.

Biskup Jędraszewski w bożonarodzeniowej homilii opisuje „czas marny” w którym żyjemy:

Nasz czas stał się „czasem marnym”, ponieważ ludzkość zapomniała o Bogu, a zapominając o Nim, nie jest już w stanie rozpoznać tego nieszczęścia, jakim jest właśnie Jego nieobecność pośród nas. W konsekwencji zapomina się prawdę o naturze dobra i zła, nie rozumie się istoty miłości, zanika poczucie harmonii i ładu, brakuje nadziei na przyszłość.

Nie ma już w tym „czasie marnym” także miejsca na prawdę. Od kilku lat środowisko związane ze słynnymi słownikami Oxford Dictionary of English, ogłasza tak zwane Słowo Roku. W możliwie najlepszy sposób ma ono wyrażać atmosferę oraz wydarzenia charakterystyczne dla danego roku. Według tego środowiska, dla mijającego roku 2016 takim Słowem Roku jest słowo „post-prawda”. Post-prawda określa duchową sytuację naszego czasu, w którym nie liczą się już prawdziwe, obiektywne fakty. Najważniejszą bowiem rolę odgrywają tak zwane narracje, w których mają znaczenie przede wszystkim emocje, niekiedy sztucznie stwarzane i potęgowane przez usłużne media. W ten sposób w przestrzeni publicznej kreuje się nierealną rzeczywistość, która odwołuje się przede wszystkim do emocji i osobistych przekonań. Natomiast obiektywne fakty przestają posiadać przynależną im dotąd w powszechnym myśleniu moc. Dlatego w dzisiejszej sytuacji kulturowej, zwłaszcza politycznej, za coś zupełnie zbędnego i wręcz niepotrzebnego uważa się jakiekolwiek dążenie do ustalenia tego, co się naprawdę gdzieś wydarzyło. Weryfikacja faktów ustępuje wobec emocji, które paraliżują nasze zdroworozsądkowe myślenie”.

Bloger Matka Kurka relacjonuje przebieg zamachu stanu w Warszawie: „W trzecim dniu powstania, szeregi wyglądają tak, jak kolejka do komercyjnego, w którym zostały już tylko wołowe kości. Za tłum robią wszyscy przegrani, tituszki Sorosa i garść gapiów nie obchodzących Wigilii. Na moje oko podrygi potrwają jeszcze kilka dni, najdalej do czwartku i z każdą godziną będzie to wyglądać coraz bardziej żałośnie”.

Oby miał rację i rzeczywiście „jesteśmy świadkami ostatniego pierdnięcia esbecji, nie strzałów z Aurory”. Bo to co się dzieje jednak nie jest śmieszne.

Bezczelność, arogancja i głupota ludzi, którym zamarzył się przewrót w Warszawie jest tak wielka, że wprost nie do uwierzenia. Niejaki Broniatowski – szef polskiej wersji Forbesa (naprawdę coś takiego istnieje) broni się przed zarzutami następująco:

„W obliczu mało rozumnych zachwytów nad rzekomym Majdanem w Warszawie, napisałem informację o tym co się musiało stać, żeby mógł się zorganizować Majdan w Kijowie. Widziałem to na własne oczy więc wiem. A histerycy po tamtej stronie uznali to za wezwanie do boju, ponieważ ironicznie nazwałem swój tekst "instrukcją".”

Tymczasem tekst o którym mowa zaczyna się od słów: „MAŁA INSTRUKCJA co musi się stać, żeby powstał Majdan”. Tu nie ma żadnych wątpliwości – w języku polskim do opisu przeszłych zdarzeń używa się czasu przeszłego (więc byłoby "co musiało się stać").

Człowiek, który odegrał rolę ofiary przemocy policji pod sejmem tłumaczy, że położył się, bo to taka forma protestu. No przecież nie jego wina, że PO umieściła go w swoim spocie opisującym reżim PiS’u.

Nie jest też winą uczestników tych zdarzeń ich dziwaczna koincydencja w czasie. Ktoś zamówił do sejmu tysiąc kanapek. Tusk czekał we Wrocławiu z odezwą do ludu pracującego miast i wsi. O zgodę na spontaniczne protesty zadbano kilka dni wcześniej. Ktoś dywaguje o możliwości przyłączenia się górników do protestu z likwidowanej kopalni (podobno blokowano informację o tym, że 100% załogi otrzymało oferty pracy, a inne kopalnie są gotowe ich przyjąć nawet całymi brygadami). Akurat w Krakowie i Warszawie wpadli na ten sam pomysł, by wobec nielicznych sił rewolucyjnych sięgnąć po formę „kładzenia się na ziemi” i odgrywania (oczywiście mimowolnie ;-)) roli ofiary policji.

 

W tej sytuacji przestają dziwić podejrzenia prezesa TVP, że niespotykany zanik sygnału nie bez przyczyny wydarzył się akurat w trakcie orędzia Beaty Szydło.

Polski żyd wyrzucony przez Gomółkę w 1968 roku napisał wiersz, do której agnostyk Jacek Kaczmarski napisał muzykę. Dzisiaj można tą pieśń usłyszeć w kościołach. Jej przesłanie jest uniwersalne i w Polsce aktualne jak nigdy:

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie Panie od pogardy
Od nienawiści strzeż mnie Boże.

W stanie wojennym to była tylko przestroga. Powszechna była świadomość tego, że zło należy dobrem zwyciężać.

Obecnie sytuacja jest o wiele trudniejsza, choć żyjemy w formalnie wolnym kraju i obiektywnie żyje nam się bez porównania lepiej. Na czym więc polega ta trudność?

1. Zło komunizmu – pomijając czasy stalinowskie – miało charakter systemowy. Złe struktury nie wynikały z nienawiści i pogardy do ludzi których dotykał brak wolności. Taki brak wolności można oswoić - kierując się zasadą, że „wolność jest w nas”. Polityka zazwyczaj nie sięgała do naszej osobistej sfery wolności. Teraz jest inaczej. Zło jest totalne i trudno się przed nim schronić. Skoro żyjemy we własnej, wolnej Ojczyźnie – to mamy do niej osobisty stosunek. Relacje polityczne splatają się z osobistymi. Łatwo nas zranić atakując wartości w które wierzymy, ludzi którzy nas reprezentują, a nawet niszcząc dobro, które nie jest naszą osobistą własnością.

W marcu bieżącego roku abp Jędraszewski skomentował słowa „po upadku komunizmu boję się w Polsce trzech totalitaryzmów: religijnego, moralnego i nacjonalistycznego”: Tę wypowiedź można odszyfrować jako lęk przed przywróceniem właściwego fundamentu dla życia politycznego i społecznego. To lęk przed takim fundamentem, którym jest Pan Bóg. Dalej ten człowiek obawia się fundamentu moralnego jakim jest 10 przykazań, opowiadając się tym samym za relatywizmem moralnym, za tym, że każdy może mieć swoją prawdę i według niej żyć oraz narzucać ją innym. Na koniec bojąc się nacjonalizmu uderzył ten człowiek w to co jest najbardziej istotne dla całej naszej wielkiej tradycji – w patriotyzm. Ten człowiek nie chciał, by nasze życie po 89 roku kształtowało się według tych trzech słów tworzących jeden wielki program dla Polski – Bóg, Honor, Ojczyzna”.

„Ten człowiek” to Adam Michnik – syn zbrodniarza stalinowskiego Stefana Michnika. Po wielu latach rozłąki ojciec z synem powrócili ostatnio do jedności ideowej, popierając antypolskie wystąpienia szykowane na dzień dzisiejszy przez tak zwaną „totalną opozycję”.

Kiedyś – póki Zbigniew Herbert nie zdemaskował go jako „oszusta intelektualnego”, Adam Michnik uchodził za czołowego antykomunistę. Za swój udział w obalaniu (dziś nie wiadomo za bardzo czego: komuny, czy wódy z komunistami), Michnik został uhonorowany w październiku 1986 roku nagrodą Kennedych „Human Rights Award”. Oprócz niego wyróżniono Zbigniewa Bujaka i ks. Jerzego Popiełuszkę (pośmiertnie). Nagroda miała także formę pieniężną: 40tys dolarów do podziału. Na owe czasy kwota w Polsce olbrzymia. Co się stało z częścią należną rodzinie księdza Jerzego? Podobno próbowali to ustalić dziennikarze „Tygodnika Solidarność”: „Po latach Andrzej Gelberg opowiedział grupie dziennikarzy "Tygodnika Solidarność" dalszy ciąg swego dochodzenia. Nagrał on na magnetofon relacje różnych ludzi, przede wszystkim rodziny księdza Jerzego w jego rodzinnej wsi. Kupili nawet psa, gdyż bali się napadu bandytów, ponieważ po ogłoszeniu w prasie o nagrodzie pieniężnej Kennedych we wsi mówiono, iż śpią na pieniądzach. Tymczasem nie dostali ani grosza. Następnie Andrzej Gelberg zapytał o to Zbigniewa Bujaka, który zagroził mu, że go zniszczy, jeśli piśnie choć słowo o tej sprawie. Andrzej Gelberg opisał rzecz w taki sposób, że cytował wyłącznie wypowiedzi różnych uwikłanych w nią osób bez swego komentarza. Kiedy zaniósł tekst naczelnemu czyli Jarosławowi Kaczyńskiemu, ten mocno poruszony zadecydował, że nie będzie walił adwersarzy poniżej pasa i schował artykuł do kasy pancernej”.

W niedawno wydanej książce Pawła Zyzaka „Efekt Domina” można znaleźć zapis spotkania z roku 1989, w trakcie którego dopytywany o to Zbigniew Bujak powiedział: „zgodnie z życzeniem rodziny Kennedych to 40 tysięcy dolarów podzielono miedzy Adama Michnika i mnie, czy rodzice ks. Popiełuszki coś dostali – nie wiem”. To wcale nie znaczy, że Michnik z Bujakiem przywłaszczyli sobie cudzą własność (choć ponoć Edward Kennedy dopytywał się, czy Popiełuszkowie dostali należną im część). Mogło przecież być tak, że rodzice Popiełuszki zrzekli się swojej części na rzecz „bohaterów Solidarności”. Jednak logicznym wnioskiem z powyższego byłoby, że ich syn umarł za to, by nasze życie po 89 roku NIE kształtowało się „według tych trzech słów tworzących jeden wielki program dla Polski – Bóg, Honor, Ojczyzna”. Coś nie psuje do tego obrazka…..

Powtórzony niedawno przez TVP film „Penelopa” zawiera scenę typowego dla liberalnych demokracji pragmatyzmu. Dziewczyna o delikatnie mówiąc „nietypowej urodzie” staje się ulubienicą mediów. Jeden z bohaterów publicznie wypowiada się o niej nieprzychylnie. Jego ojciec go upomina: prowadzimy interesy i nie możemy sobie pozwolić na takie działania – musisz to naprawić. No i skarcony młodzieniec idzie się oświadczyć „poczwarze”.

Taki efekt oglądamy w USA, gdzie część osób i środowisk krytykujących Trumpa zaraz po jego zwycięstwie uznała, że jednak interes ważniejszy. W Polsce jak dotąd panował swoisty „front jedności narodu” - przynajmniej jeśli chodzi o media „głównego ścieku”. Nikt nie może oczekiwać zmiany frontu przez Michnika i jego szmatławiec (w USA CNN też nie ustaje w opluwaniu Trumpa). Jednak w odniesieniu do całej reszty to jednak jest odrobinę dziwne. Czyżby „zagranica” miała aż tak mocne wpływy, że interes się nie liczy? Jednak coś się zaczyna ostatnio powoli zmieniać. Ostateczną kompromitację totalniackiej opozycji jakoś udaje się jeszcze przykryć plamami na życiorysie posła Piotrowskiego. Jednak bez telewizji publicznej trudno przykryć wyczyny „państwa Tuska” w sprawie Amber Gold, oraz śledztwa smoleńskiego (odkryto właśnie kolejną zamianę ciał ofiar). Z drugiej strony spada bezrobocie, rośnie poziom optymizmu w społeczeństwie, coraz mniej młodych ludzi widzi swoją szansę w emigracji (to także przejaw odradzania się polskości).

W tej sytuacji nie powinien zaskakiwać opis fenomenu działalności Ojca Rydzyka na jednym z gospodarczych portali. Fakty mówią za siebie: „uczniowie Wyższej Szkoły Kultury Medialnej i Społecznej mają przynajmniej 15 tygodni różnego rodzaju staży zawodowych podczas jednego stopnia studiów, co oznacza, że magistrant ma ich na swoim koncie co najmniej 30. Na innych uczelniach bywa tak, że nie ma ich w ogóle. Widać wyraźnie, że te działania przynoszą efekty, bo WSKSiM uplasowała się pod względem zagrożenia bezrobociem dla absolwentów na 5. miejscu spośród 232 publicznych i niepublicznych uczelni prowadzących studia uzupełniające magisterskie […]. Średni czas między obroną dyplomu a podjęciem pierwszej pracy to niecałe 3 miesiące”.

Fenomen Ojca Rydzyka nie uszedł też uwadze redakcji „Rzeczpospolitej”, która postanowiła uświadomić współpracującym z nim żydom, że mają do czynienia z "antysemitą", który kiedyś w kościele powiedział, że "tu nie synagoga". Najwyraźniej „Rzepa” chce przejąć od słabnącej GW część medialnego rynku ogłupiaczy.  


Co by się stało, gdyby Druga Wojna Światowa zakończyła się w roku 1940 i zostało utrwalone ówczesne status quo ? Mielibyśmy takie same ponadnarodowe „elity” gardzące polskim żywiołem, jak obecnie. Tyle że wtedy byłyby to „elity” niemieckie i świat do którego należą byłby (bardziej) niemiecki.

Na pewno mielibyśmy już jakiś rodzaj autonomii (ci, co przeżyli), bo zamordyzm jest ekonomicznie nieopłacalny. Być może w roku 2015 odbyłyby się także demokratyczne wybory, a pogardzane społeczeństwo polskie doszło by do władzy. Rozpoczęłyby się pewne zmiany korzystne dla Polaków. I wówczas okazałoby się, że niemiecka centrala poza grożeniem pięścią i pomrukami niezadowolenia niewiele już może. Co w tej sytuacji powinni zrobić Polacy? Utrzymywać status quo, powoli budować alternatywę, czy podjąć próbę radykalnej zmiany – odbierając rasie panów ich przywileje?

Analogiczny dylemat mamy obecnie. W roku 1989 założono, że mamy jakieś polskie elity. Po ubiegłorocznych wyborach maski opadły i dziś już wiemy, że zostaliśmy zdominowani przez jakąś ponadnarodową zbieraninę. Oni się nawet nie kryją z tym, że ich ojczyzną jest „zagranica”. Stamtąd biorą pieniądze i tam szukają punktu odniesienia dla swej działalności. Nie interesuje ich los zwykłych ludzi, ani wysiłki władz zmierzające do jego polepszenia. Oni chcą aby było jak dawniej – gdy panowała łaskawa proniemiecka władza….

Tymczasem działalność ministrów Gowina i Glińskiego pokazuje, że albo są to ludzie złej woli, albo wręcz przeciwnie – wydaje im się, że więcej nawozu przemieni cudownie kąkol w zboże.

Z ewangelicznej przypowieści [Mat 13]: „Przyszli więc słudzy gospodarza i powiedzieli mu: Panie, czy nie posiałeś dobrego nasienia na swojej roli? Skąd więc ma ona kąkol? A on im rzekł: To nieprzyjaciel uczynił. A słudzy mówią do niego: Czy chcesz więc, abyśmy poszli i wybrali go? A on odpowiada: Nie! Abyście czasem wybierając kąkol, nie powyrywali wraz z nim i pszenicy. Pozwólcie obydwom róść razem aż do żniwa”.

Adekwatność tego opisu do współczesnej Polski budzi pewne zastrzeżenia. Mamy bowiem całe obszary, w których rośnie prawie wyłącznie kąkol. Czy naprawdę nie powinno się próbować tego oczyścić? Przecież kilka prostych zabiegów mogłoby sytuację zmienić radykalnie:

1. W dziedzinie kultury – zaprzestanie mecenatu państwowego i likwidacja państwowej telewizji. Ludzie potrafią się zorganizować i zamiast upadku kultury może nastąpić jej rozkwit. Techniczne zaplecze naziemnej telewizji cyfrowej może być kanałem promocji najlepszych treści tworzonych przez niezależnych twórców w internecie.

2. W dziedzinie nauki - „odprofesorzyć” szkolnictwo zawodowe i zaprzestać finansowania na uczelniach państwowych kierunków „humanistycznych” i społecznych. Od lat nie widać w polskiej ekonomii, żadnej świeżej myśli. Niczego, czego nie można by przeczytać w obcych źródłach.

3. W dziedzinie prawa – skomputeryzować prawo gospodarcze, stworzyć mechanizmy demokratycznego wyboru sędziów lokalnych, oraz system oceny i weryfikacji pracy sędziów. Przydałoby się także odmłodzenie tego środowiska. Mamy wielu młodych prawników bez dostępu do zawodu. Możemy wśród nich wyselekcjonować ludzi mądrych, rozumiejących logikę i etykę – co dla większości ich starszych kolegów jest poza zasięgiem.

Czy takie działania są realne, czy też musimy żyć wśród kąkolu - w nadziei, że czas dokona powoli oczyszczenia?

 

My, Polacy, stajemy przed Tobą wraz ze swymi władzami duchownymi i świeckimi, by uznać Twoje Panowanie, poddać się Twemu Prawu, zawierzyć i poświęcić Tobie naszą Ojczyznę i cały Naród.

To fragment „Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana” wygłoszonego wczoraj w krakowskich Łagiewnikach. Dziś ma on zostać powtórzony we wszystkich kościołach całej Polski.

W czasie intronizacyjnej Mszy świętej homilię wygłosił biskup Andrzej Czaja. Mówił o tym, że to nie może być tylko deklaracja. Że musimy podjąć indywidualny wysiłek przemiany. A przede wszystkim – dążyć do narodowego pojednania. „Tak dłużej być nie może” - wołał.

Czy religia ma dziś taką siłę jednoczenia, jak w przyszłości? Lech Makowiecki na łamach 'wPolityce' pisze: „zastanawiam się, czy w 1.050-letniej historii państwa polskiego była jakaś inna, skuteczniejsza od Wiary idea jednocząca Naród do wspólnych działań w obronie naszego tu trwania. I nic takiego nie potrafię wskazać…”.  Jednak link do tekstu zawiera tytuł „Intronizacja Chrystusa na Króla Polski – kij w lewackie mrowisko”. Tekst jest najwyraźniej reakcją na „liczne złośliwe wpisy na wszelkich forach informujących o jubileuszowym akcie przyjęcia Jezusa za Króla i Pana Polski”. Wśród tych wpisów nie brak głosów, że Polski należy się wstydzić z powodu takiego zacofania. Do ataku na Kościół wykorzystywana jest barwna postać księdza Natanka i jego konflikt z Kurią Krakowską. Intronizacja Chrystusa – która była jednym z głównych wątków działalności kontrowersyjnego księdza – nie spowodowała zakończenia sporu w duchu Chrystusa. Być może jednak z czasem on straci na znaczeniu wobec wielkiego dzieła jakie się dokonało. Podobnie jak dziś już nikt nie wspomina o podziale na „kościół toruński” i „kościół łagiewnicki”. Jednak naiwnością byłoby oczekiwać, że wrogowie Kościoła i Polski zachowają przynajmniej taką wstrzemięźliwość, jaką zachowywali partyjni przywódcy PRL’u po roku 1966. Każdy kto pamięta lata Gierka musi być zszokowany porównaniem swobody z jaką działał w Polsce Kościół Katolicki wówczas – z siłą ataków medialnych obecnie.

Wzywanie do pojednania może mieć sens jedynie jako program przyjęcia katolickiej etyki – zwłaszcza w życiu społecznym. Czyli – de facto – przyjęcie społecznego nauczania Kościoła. Uznanie, że w roku 1991 zrobiliśmy błąd odrzucając to nauczanie – głoszone wprost do nas przez Papieża Jana Pawła II. Natomiast ataki ze strony wrogów Kościoła i Polski po prostu należy ignorować i robić swoje. Rozsądni ludzie dostrzegą jałowość tych ataków.

 

Zastępca naczelnego opiniotwórczej gazety ogłosił, że PiS buduje nową klasę średnią, która ma tej partii zapewnić panowanie. Nowatorstwo strategii ma polegać na tym, że ta nowa klasa średnia będzie zbudowana na redystrybucji („Klasa średnia z łaski PiS”). Teza ta przyjęła się w świecie antypisowskiej mitologii. Politolog który dopiero walczy o formalne przyzwolenie na „profesolenie” pokazuje, że już potrafi i powtarza na swym blogu: „Ostatnie sondaże dla Prawa i Sprawiedliwości są bardzo przychylne (CBOS i TNS Polska), bo dowodzą że działa strategia budowania socjalnego elektoratu, który ma być nową klasą średnią”. Bardziej twórczy krytyk rozwija myśl Petru o upadających imperiach i wróży, że obciążanie przedsiębiorców kosztami tworzenia nowej klasy średniej to początek końca PiS.

Budowanie obrazu świata z mitów znamy od zarania dziejów. W Polsce bardzo rozwinęła się wiejska kultura ludowa, która przetrwała w przysłowiach typu „Gdy wiatr ostry w lutym wieje, To chłop ma dobrą nadzieję” [Kalendarz Związku Śląskich Katolików]. Jednak gdy aura stawała się cieplejsza, to chłop nie patrzył w kalendarz za świętem Michała Archanioła, tylko zaczynał wykopki widząc suche badyle ziemniaka i odpowiedni stan bulwy. „Profesorom” budującym współczesne mity brakuje takiej konfrontacji z rzeczywistością. Budują piętrowe konstrukcje na swych wyobrażeniach, nie przejmując się zupełnie tym, jak wygląda świat poza ich horyzontami poznawczymi (które zbyt szerokie nie są).

Jaką rolę pełni w tej mitologii „klasa średnia”? Karol Marks w swojej teorii walki klas zidentyfikował dwóch głównych przeciwników: burżuazję i robotników. Klasa średnia to było coś pomiędzy nimi: ludzie którzy mogli jako tako funkcjonować nie posiadając wielkich majątków (jak burżuazja), ani nie pracując fizycznie (jak robotnicy). Rozwój tak rozumianej klasy średniej był postrzegany jako obrona przed zagrażającym światu komunizmem (który był jak wiadomo implementacją marksizmu). Jak do tej klasyfikacji ma się kwestia redystrybucji? Przed pojawieniem się idei państwa opiekuńczego można ją w ogóle pominąć. Obecnie zaś pojęcie klasy średniej przetrwało głównie w publicystyce odnoszącej się do problemu rozwarstwienia społecznego (które prowadzi siłą rzeczy do zmniejszania się ilości ludzi o średnich dochodach). Ten podział jest zresztą sztuczny, gdyż współczesnego robotnika o dobrych kwalifikacjach trudniej wyzyskiwać, niż urzędnika lub pracownika biurowego. Ilość osób bez kwalifikacji, wykonujących najprostsze prace fizyczne jest marginalna i nawet w Polsce zaczyna być ta grupa opanowywana przez imigrantów. Przejaskrawiając nieco (ale tylko troszeczkę) można w końcu stwierdzić, że miejsce burżuazji żyjącej z wyzysku robotników zajęły świnie przy korycie, żyjące z wyzysku państwa. Polska jest pod tym względem specyficzna, gdyż z jednej strony wiąże się to zjawisko z dominacją kapitału obcego, a z drugiej mamy problem trującego „styropianu” (choć nie każdy kto spał na styropianie zrobił aż taką karierę jak Emil Wąsacz).