Odpowiedź krótka na pytanie o zaangażowanie państwa w sprawę kredytów „we frankach” brzmi: państwo powinno pomóc „frankowiczom” kierując się instynktem samozachowawczym.

Dlaczego ta sprawa zagraża istnieniu państwa?

Zagrożeń dla państwa związanych z problemem „frankowiczów” jest bardzo dużo. Jednym z nich jest odpowiedzialność prawna.

Przysłuchując się dyskusjom na temat kredytów „we frankach” możemy dojść do wniosku, że nikt z zabierających głos na ten temat nie ma zielonego pojęcia o tym jak to działa. Od ekspertów ekonomicznych począwszy na kredytobiorcach skończywszy. Oczywiście ten wniosek nie jest do zaakceptowania i przynajmniej prezesa NBP oraz członków RPP można podejrzewać o posiadanie wiedzy na ten temat. Jednak społeczeństwo jako całość nie jest o tym informowane. Dlatego zasadna jest teza, że konsumenci zostali wprowadzeni w błąd co do natury „produktu” który oferował im bank. Tej informacji nie można znaleźć ani w folderach reklamowych, ani w umowach kredytowych, ani nawet w podręcznikach bankowości.

Postawieni pod ścianą kredytobiorcy nie będą mieli wyjścia, tylko skierują się do sądów. Prędzej czy później sprawa może trafić przed europejski Trybunał, który na razie jeszcze dba o interesy Europejczyków. Ustalenie tego, że III RP działała w zmowie z bankami, na niekorzyść ich klientów nie będzie trudne. Trudno sobie tylko wyobrazić jakie będą konsekwencje takiego wyroku. Prawdopodobieństwo tego, że będzie to koniec III RP jest bardzo duże.

Pewnym wyjściem z tej sytuacji byłoby podpisanie umowy o wolnym handlu z USA. Oznacza ona bowiem utratę suwerenności państwa na rzecz korporacji (co nawiasem mówiąc niewiele Polaków obchodzi). Po pierwsze nie będzie można w tej sytuacji stracić czegoś, co i tak przestanie istnieć, a po drugie europejskie prawo musiałoby się diametralnie zmienić – w tym zasada ochrony słabszych (obywateli) przed dyktatem silniejszych (USA, korporacje, banki). Jednak (na szczęście) wygląda na to, że nowe władze UE nie chcą kontynuować spisku w celu finalizacji umowy TTIP.

Skrywana prawda

Pojawiają się różne pomysły i domysły związane z tym, jak działa bank udzielający „kredytów we frankach”. Niektórzy (na przykład Leszek Balcerowicz) zdają się sądzić, że bank musi najpierw pożyczyć franki, aby udzielić kredytu nominowanego w tej walucie. Inni uważają, że przynajmniej pożyczane złotówki muszą posiadać. Ludzie wykształceni wiedzą, że istnieje coś takiego jak lewar i bank musi posiadać jedynie drobny ułamek tej kwoty, którą pożycza. Powszechnie jest jednak przekonanie, że główna działalność banku polega na tym, że zbiera depozyty od posiadaczy kapitału i pożycza je kredytobiorcom. Tak było kiedyś. Teraz banki zajmują się głównie hazardem, a zarówno depozyt jak i kredyt to jedynie żetony w grze.

To jest ulubiony temat krytyków „systemu” i zwolenników spiskowej teorii dziejów. Ale niestety to powinna być elementarna wiedza dostępna dla każdego.

Jak to wygląda w praktyce? Bank-kasyno A zakłada się z bankiem-kasyno B – na przykład o kurs franka w określonym dniu. Bankier reprezentujący A mówi na przykład: stawiam milion franków na to, że 1 stycznia będzie frank po 3 złote. Gdy bank B przyjmie zakład, a w dniu 1 stycznia frank będzie po 3,10zł, to bank A wypłaca bankowi B różnicę – 10 groszy od każdego „zainwestowanego” franka („wirtualnie” dokonał zakupu po bieżącym kursie 3,10 i sprzedaży po uzgodnionym kursie 3.0 zł). Czyli A stracił, a B zarobił 100 tysięcy złotych. Jaka w tym rola „frankowiczów”? Jeśli bank A udzielił kredytów we frankach po kursie 3 zł za franka i w dniu 1 stycznia przypada spłata rat w wysokości miliona franków, to całe ryzyko przechodzi na kredytobiorców (zob. „Dlaczego Polska nie może pomóc „frankowiczom”?”). To oni „kupią” franki po 3.10 (+prowizja dla krupiera – czyli banku), a bank zmniejszy ich zadłużenie powstałe przy kursie 3.00.

Oczywiście bank może po staremu przyjmować depozyty, zamiast bawić się w szulernię. Jak w praktyce wyglądają proporcje tych wielkości i co z tego wynika – można przeczytać w tekście „Efekt działania piramidy finansowej”. Pokazano w nim fragment sprawozdania jednego z banków z roku 2006 (później było jeszcze gorzej). Kwoty w tysiącach złotych:

Składniki pozycji walutowej

Pozycja Bilansowa

 

Pozycja Pozabilansowa

Pozycja walutowa

 

Aktywa (+)

Pasywa (-)

Kwoty do otrzymania(+)

Kwoty do wydania (-)

Długa (+)

Krótka (-)

CHF

10 004 830

103 526

846 480

10 754 336

0

6 552

W pozycji aktywa są kredyty we frankach (zapewne głównie „indeksowane we frankach”). W pozycji pasywa są przyjęte depozyty. Pozabilansowo ewidencjonuje się kwoty zaangażowane w hazard. Ostatnia kolumna wskazuje – jakie formalne obowiązki wynikają z posiadania tej konkretnej „pozycji walutowej”: Jeśli te 6,552 mln przekroczy 2% kapitałów banku, to na bank nakłada się wymóg kapitałowy: bank musi mieć 8% sumy pozycji walutowych, czyli w tym przykładzie pół miliona złotych.

Sytuacja frankowiczów wygląda więc następująco. Udali się do szulerni, sądząc - że idą do banku. Gdyby bankowiec chciał im powiedzieć prawdę, to podsunąłby im krótką umowę zawierającą jeden krótki paragraf. Na przykład taki:

1. Przyjmuję kwotę 200 tys złotych pod zastaw mieszkania, jakie zobowiązuję się za nie kupić.

2. Zgadzam się na to, aby bank równowartość pożyczonych pieniędzy inwestował w grze hazardowej.

3. Będę regularnie płacił raty od pożyczonej kwoty, powiększone o prowizje banku. Kwota ta zostanie zmniejszona/zwiększona o wygraną/przegraną w przypadającą na tą ratę w grze o której mowa w punkcie 2.

Umowy jaką rzeczywiście podpisywano to w dużej części tylko ściema – taka jak czarny kot i szklana kula u wróżki.

Jaki interes ma w tej grze bank? Po pierwsze bank jest zazwyczaj lepiej poinformowany niż jego klient i potrafi lepiej przewidzieć kurs franka (zwłaszcza, że „inwestuje” na krótsze terminy). Jeśli w powyższym przykładzie bank A trafi z przewidywaniami i zamiast obstawiać kurs 3zł obstawi 3.10, to nic nie straci (a jeśli obstawi wyżej, to jeszcze zarobi). Klient nie ma takiego wyboru – on wszedł do gry dawno temu i musi grać według dawno nieaktualnych stawek. Różnica trafia do banku. Po drugie – to dopiero początek, bo taki zakład między bankami jest tylko początkiem łańcuszka milionów zakładów na całym świecie.

Kryzys finansowy

Teraz dochodzimy do rzeczy najważniejszej. Kryzys finansowy roku 2008 był dla tej sieci hazardu czymś na kształt pożaru jednej z największych szulerni. Skoro nie było gdzie obstawiać, to „wymogi kapitałowe” banków o których mowa powyżej powinny drastycznie się zwiększyć. W takich momentach wchodzi jednak do gry NBP, który zaczyna przyjmować zakłady. Oczywiście pod pozorem dbania o dobro obywateli: musimy „zapewnić płynność” bankom, aby mogły udzielać kredytów. To jest czysta ściema. Oczywiście sprawne funkcjonowanie banków jest dla gospodarki ważne. Jednak wcale nie musi to być związane z hazardem (który nawiasem mówiąc jest ponoć w Polsce nielegalny). Co zatem mógłby zrobić NBP? Wymusić wypełnienie wymogów kapitałowych przez bank, a w razie potrzeby wesprzeć go poprzez zaangażowanie kapitałowe. Dokładnie tak jak robi to ten „głupi Putin”. Wskutek takich działań zwiększyłoby się zaangażowanie polskiego kapitału w systemie bankowym. A dokładnie: zaangażowanie państwa. Potencjalne zawały serca u proroków liberalizmu do tylko dodatkowe korzyści ;-).

Reasumując: bank centralny nie tylko „wtrąca się” w stosunki między podmiotami na rynku, ale robi to ciągle i ze szkodą dla swoich obywateli. Zasadnym jest twierdzenie, że NBP działa na rzecz banków.

Pomarzyć zawsze można

Teoretycznie polskie społeczeństwo (polski naród) istnieje i jest suwerenem we własnym państwie. Pytanie dotyczące pomocy „frankowiczom” należałoby w tej sytuacji sformułować w sposób następujący: Czy polskie społeczeństwo chce pomóc części swych członków.

Pytanie to dotyczy wspólnoty. Czy Polska jest wspólnotą tworzoną przez Polaków? Gdzie leży granica między dobrem wspólnym, a prywatnym interesem? Konstytucja III RP jest w tej materii nieprecyzyjna (zob. ciekawą monografię na ten temat: „ Dobro wspólne jako fundament polskiego porządku konstytucyjnego”) . Wydaje się jednak, że mimo tego wśród panuje pewien minimalny konsensus w tej materii. Znajduje on odzwierciedlenie między innymi w rotach przysięgi.

Przysięga Prezydenta: dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem.

Premiera: dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem.

Prezesa NBP: we wszystkich swoich działaniach dążyć będę do rozwoju gospodarczego Ojczyzny i pomyślności obywateli.

Czy to wystarcza do rozstrzygnięcia sporu? Oczywiście, że nie. Jeśli akceptujemy liberalizm, dobro wspólne sprowadza się do wspólnych interesów (niezależnie od tego, czy ubierzemy ten liberalizm w szatki konserwatywne, libertariańskie, czy jakiekolwiek inne). Wówczas nawet uznanie, że kredyty denominowane we frankach mają duże znaczenie dla całej gospodarki niewiele zmienia.

Dla liberałów problem kredytów jest problemem sygnatariuszy umów kredytowych.

Dalsze rozważanie maja sens tylko pod warunkiem odrzucenia liberalizmu. Wówczas możemy sformułować wniosek:

Jeśli uznamy, że dobro „frankowiczów” nie jest jedynie ich prywatnym interesem, to państwo (a przynajmniej pewne jego organa) mają obowiązek się tym zająć.

Co można zrobić?

Cywilizowane rozwiązanie takich problemów zazwyczaj odbywa się na gruncie prawa.

1. Nie ulega wątpliwości, że stosowane przez banki praktyki naruszają obowiązujące w Polsce prawo. Istnieją prawomocne wyroki, w następstwie czego wskazane w nich klauzule stosowane przez banki umieszczone zostały w rejestrze klauzul niedozwolonych. Jak piszą jednak autorzy wskazanego powyżej artykułu: powyższe rozstrzygnięcia w niewielkim stopniu wpłynęły na praktyki banków przy zawieraniu umów kredytowych. W szczególności zaś nie spowodowały zwrotu kwot pobranych na podstawie niedozwolonych klauzul. Gdyby polskie państwo istniało, wystąpiłoby przed sądem w imieniu swych obywateli, którzy w pojedynkę w starciu z bankami są często bezradni.

2. Sama groźba zakazania bankom uprawiania hazardu kosztem swoich klientów jest wystarczającym argumentem, który może skłonić banki do baaardzo dużej elastyczności. Choć nie można wykluczyć, że w tej sytuacji znajdą się środki na wymuszenie szybkiej ratyfikacji TTIP, która załatwi sprawę. Przecież to pieniądz rządzi światem.

Nawiasem mówiąc ta sytuacja powinna skłonić Polaków do refleksji na temat roli naszego Wielkiego Brata zza oceanu. To jednak jeszcze większa fantazja, niż przypuszczenie, że III RP mogłaby stanąć po stronie swoich obywateli.

Powyższe propozycje z pewnością nie wyczerpują wszystkich możliwości rozwiązania problemu. Mamy do dyspozycji wariant węgierski, czy możliwość stworzenie programu oddłużenia w oparciu o polskie banki (kto wie, czy nie najbardziej sensowne rozwiązanie). Ale po pierwsze trzeba chcieć, a po drugie trzeba umieć. W państwie zbudowanym na pozoranctwie, kolesiostwie i niekompetencji trudno to sobie nawet wyobrazić.

Szara rzeczywistość

W postawionym w tytule pytaniu ważny jest tryb warunkowy: dlaczego w pytaniu jest słowo „mogłoby”, a nie „może” lub „powinno”? Ponieważ III RP jest to jedynie gra pozorów, więc mówienie o samozachowawczym instynkcie jest w jej przypadku pozbawione sensu.

O tym jak bardzo blageirska jest nasza III RP dobitnie świadczy o tym zachowanie Premiery Znanej z Prawdomówności. Pochyliła się ona nad problemem i zleciła zbadanie problemu odpowiednim instytucjom. Tymczasem stosowne badania się już odbyły i znane są ich wyniki: Już w maju 2008 r. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów opublikował „Raport z kontroli wzorców hipotecznych". Wskazał w nim, że stosowane przez banki wzorce umów kredytu indeksowanego/denominowanego w stosunku do kursu waluty obcej zawierają liczne postanowienia rażąco naruszające interesy konsumentów i kształtujące ich prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami (klauzule abuzywne).

Ale cóż w tej sytuacji miała zrobić ta biedna kobita? Przecież nawet otumanieni ciągłą propagandą miłośnicy rządzącej partii muszą dostrzegać to, że funkcja premiera ją przerasta. Na pocieszenie należy dodać, że nie jest ona żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie. „Kupa kamieni” może trwać wyłącznie z powodu totalnej niekompetencji. Bo każdemu profesjonaliście przeszkadzałaby ta gra pozorów.

To już jest koniec?

Każdy problem społeczny można porównać do choroby człowieka. Ból jaki się przy tym pojawia ma często dobroczynne działania, bo pozwala ustalić źródło problemu. Trzymając się tej analogii, można stwierdzić, że dla III RP ból „frankowiczów” może być jednym z ostatnich ostrzeżeń przed śmiertelną chorobą. Dlaczego? Między innymi z uwagi na skalę problemu, liczoną w ilości osób których on dotyczy. Jeśli nawet tak mocny sygnał, że coś jest nie tak - nie zadziała, to znaczy, że polskie społeczeństwo już jest trupem.