Czy można wygrać wojnę, gdy zabijanie wroga powoduje radykalizację postaw opartych na religijnym fanatyzmie i poczuciu krzywdy? Pogarda dla życia i terrorystyczne metody walki sprawiają, że póki istnieje choć jeden gotowy zabijać muzułmanin, trudno będzie mówić o zwycięstwie. Czy zatem sprawa jest beznadziejna?

Aby w ogóle mówić o szansach na zwycięstwo, należy zrozumieć jakie są cele stron konfliktu. Wojny kończą się wtedy, gdy strona zwycięska osiąga założone cele, a przegrani tracą możliwości lub sens prowadzenia walki. Obecna wojna nie różni się pod tym względem od innych. Tyle, że sytuacja jest trochę bardziej zagmatwana.

Zazwyczaj wojny prowadzą do polaryzacji i powstania dwóch wrogich obozów. To jednak jedynie przedstawienie. W tle nowożytnych wojen zawsze były ukryte cele i motywy ośrodków, które nie były bezpośrednio zaangażowane w walce. Song Hongbing w słynnej książce „Wojna o pieniądz” przytacza opinię seniorki rodu Rothschildów Gutle Schnaper, która tuż przed śmiercią powiedziała: „Gdyby moi synowe nie chcieli wojen, nie byłoby nikogo, kto by je kochał”.

Chiński ekonomista zauważa przy tej okazji: Planowanie i wspieranie konfliktów zbrojnych leży w fundamentalnym interesie bankierów - i nie inaczej jest w przypadku Rothschildów. Poczynając od rewolucji francuskiej aż do I wojny światowej, przez wszystkie nowożytne konflikty zbrojne, na zapleczu zmagań wojennych prawie zawsze pojawia się ich cień.

W innym miejscu pisze: Wojna oznacza wydawanie pieniędzy: im jest większa, tym więcej kosztuje. Oto prawda znana każdemu. Pytanie brzmi: kto wydaje czyje pieniądze? Z uwagi na brak prawa do emisji pieniądza, rządy w Europie i Ameryce zmuszone są do zaciągania pożyczek u bankierów. Wojna konsumuje dobra i materiały z szybkością płomienia. Wojna prowadzi do sytuacji, w której rząd, bez względu na koszty, nie negocjując warunków, zwraca się do bankierów po finansową pomoc. Nie dziwi więc fakt, że bankierzy tak kochają wojny - planują je, podżegają do nich i finansowo je wspierają. Oszałamiające i oświetlone biurowce banków od zawsze wznoszone były na gruzach, śmierci i chaosie.

Według Reuters'a Unia Europejska planuje pod pretekstem walki z metodami finansowania terroru rozprawić się z pozabankowymi płatnościami. Mają zostać zlikwidowane anonimowe płatności przy pomocy kart pre-paid i walut wirtualnych. Przede wszystkim chodzi tu o bitcoina. Czy to jest rzeczywiście próba rozwiązania problemu, czy też wygodny pretekst do rozprawienia się z konkurencją dla bankierów?

Czy pełna kontrola banków nad przepływami pieniędzy cokolwiek zmieni w kwestii finansowania terroryzmu? Nie ma żadnego problemu z założeniem "anonimowego" konta bankowego. Wśród bezdomnych nie brak zdesperowanych ludzi gotowych podpisać umowę bankową za kilkadziesiąt złotych.

W Chinach zlikwidowano właśnie olbrzymi „podziemny bank”, którego nielegalne transfery wynosiły 64 miliardy dolarów. One oczywiście nie mogłyby mieć miejsca, gdyby nie współpraca międzynarodowych banków (jak zwykle w takich przypadkach pada nazwa HSBC). Możliwość finansowania Państwa Islamskiego bez korzystania z oficjalnego systemu bankowego jest w ogóle mało realna. Wartość wszystkich bitcoinów będących w obrocie nie sięga nawet 5mld USD (zob. https://bitcoincharts.com/bitcoin/). Tymczasem Państwo Islamskie tylko z ropy naftowej ma pół miliarda zysku rocznie. Wśród dochodów jakie uzyskują islamiści, zwraca uwagę sprzedaż niewolnic do burdeli w Europie Zachodniej. Powolny wzrost dobrobytu i świadomości zagrożenia w Europie Wschodniej, sprawiają że z całą pewnością w niemieckich burdelach jest popyt. Może więc nasi sąsiedzi zza Odry pokazaliby solidarność do której nawołują i ukrócili tak na początek niewolnictwo we własnym państwie? Potem jako wyjątkowo wpływowe państwo mogliby spróbować coś zrobić z bankierami, bez których współpracy Państwo Islamskie nie mogłoby funkcjonować. Na dobry początek mogliby też zrobić coś z tą lewacką świnią Schulzem. Póki on występuje jako rzecznik interesów Niemiec, opowieści o sprawiedliwości i solidarności w kwestii „uchodźców” mogą nad Wisłą wywołać jedynie irytację.

 

Donald Trump, który ma największe szanse na zwycięstwo w prawyborach z ramienia republikanów w USA, po atakach terrorystycznych w Paryżu opowiedział się za zbudowaniem bazy danych pozwalającej rejestrować i śledzić miejsce pobytu wszystkich amerykańskich muzułmanów. Opowiedział się także za tym, aby uzależnić traktowanie uchodźców z Syrii od wyznawanej religii. Amerykańscy muzułmanie są oburzeni tymi aktami „islamofobii” i propozycjami ograniczania swobód obywatelskich.

1. W Europie takie rejestrowanie wybranych grup ludzi przywodzi na myśl czasy wojny i antysemicką politykę Niemiec. Jednak w USA nie robi problemów z tym, że analogicznie rejestruje się i śledzi pedofilów. Czy jednak zrównanie wyznawców islamu z potencjalnymi terrorystami nie spowoduje z jednej strony radykalizacji postaw, a z drugiej groźby pogromów? W USA żyje kilka milionów muzułmanów (około 2 mln praktykujących). Jest to więc z jednej strony problem bardzo poważny, a z drugiej nie stanowią oni siły politycznej zdolnej przesądzić o wynikach wyborów.

2. Polska ma doświadczenia z podobną sytuacją, gdy trwały walki z terrorystami (jakby ich dzisiaj nazwano) z UPA. Ich koniec nastąpił, gdy w ramach akcji Wisła przesiedlono większość ludności narodowości ukraińskiej. To oczywiście było dużo bardziej dolegliwą szykaną, ale komuniści się tym nie przejmowali.

3. Najmniej wątpliwości budzi segregacja uchodźców według religii. Taka segregacja ma bowiem już miejsce i wystarczy przyjąć do wiadomości oczywisty fakt: to chrześcijanom grozi śmierć z ręki islamistów, a nie odwrotnie. W czasie nowego ataku terrorystów - na hotel w Mali - zakładnicy którzy potrafili zacytować wersety Koranu zostali uwolnieni.

 

 

Prawicowe media są pełne oburzenia na eliciarnię, której skowyt zapełnia media lewicowe i liberalne (także za granicą). Czy to nie jest absurdalne? Im głośniej biadolą „autorytety” III RP, tym większa szansa, że oznacza to skuteczność nowej władzy. Oczywiście to może być zasłona dymna – próba powstrzymania bardziej zdecydowanych działań krzykiem. W każdym przypadku zdziwienie reakcją na utratę przez PO władzy, to naprawdę nadmierne docenianie przeciwników.

Ich kompletną i miarodajną ocenę zaprezentowała premier Kopacz po przegranych wyborach. Zazwyczaj opozycja stara się prezentować alternatywne rozwiązania - licząc na to, że prędzej czy później ich propozycje znajdą uznanie większości wyborców. Liczenie na to, że hołota która do niedawna rządziła w Polsce jest zdolna do takich działań jest zupełnym absurdem. Nie należy się dziwić koncepcji „opozycji totalnej”, której jedynym konstruktywnym elementem ma być „pilnowanie”, by rządzący dotrzymali wyborczych obietnic (co samo w sobie jest śmieszne).

Po 25 latach od teoretycznego odzyskania niepodległości doczekaliśmy się w sejmie RP przemówienia polityka, któremu marzy się silna, niepodległa i suwerenna Polska. Nie była to Beata Szydło, dla której tak jak dla poprzedników - cała nadzieja w USA. Był to poseł Kukiz'15, narodowiec Robert Winnicki: