Jeden z największych polskich banków, sprzedany w okresie szaleństwa wyprzedaży w okresie rządów Buzka, wraca w polskie ręce. Ponad 30% akcji Pekoa SA zostało zakupione przez PZU z pomocą PFR. Koszt transakcji to 10,6mld PLN. Jest to kwota mniej więcej 2,5 raza większa, niż UniCredito zapłacił za ponad 50% akcji w 1999 roku. Do tego należy uwzględnić fakt, że wówczas mieliśmy do czynienia z dynamicznym rozwojem sektora, a teraz mamy permanentny kryzys.

Ciekawa jest reakcja komentatorów na tą transakcję. W prasie biznesowej komentarze są dość optymistyczne, a businessinsider.com.pl dał nawet tytuł "Potrafimy grać w Lidze Mistrzów na rynku przejęć". W większości komentarzy powtarzana jest teza o „repolonizacji” sektora, choć na razie możemy mówić co najwyżej o odwróceniu trendu:

Dla odmiany „Rzeczpospolita” pisze o tym, że „państwo przejmuje władzę nad rynkiem”. I tak dziwne, że nie napisali, że „władzę nad rynkiem” przejmuje PiS, albo osobiście Prezes Kaczyński (pewnie w redakcji dostrzegli dysonans z doniesieniami, że Prezes nie ma konta w banku). Niesamowite do jakiego upadku może doprowadzić jeden szmaciarz tą porządną niegdyś gazetę.

 

Otwierając otrzymaną mailem fakturę możesz stać się ofiarą wojny. Ta wojna toczy się na wielu frontach. Także w internecie. Żądzę pieniądza chęć niszczenia cudzej pracy można bezpieczniej zaspokajać z użyciem komputera, niż broni palnej. Także seks (pornografia) i walka o władzę ulegają coraz większej cyfryzacji. Większość współczesnych ludzi nie czuje żądzy krwi, a przejawy przemocy są izolowane i karane. Dlatego wojnę z państwem islamskim postrzegamy jako wojnę cywilizacji (wojnę z barbarzyńcami).

 

Walka o 20 procent

 

Cybernetyczna wojna wcale nie jest mniej brutalna od tradycyjnej wojny krwawej, choć życie można na niej stracić szybciej w wyniku samobójstwa, niż bezpośredniej przemocy. Głównym polem walki jest praktycznie bezbronna część każdego społeczeństwa o słabszym od przeciętnego intelekcie. Te 20% społeczeństwa o których mówił specjalista od manipulacji Huxley. To oni są bardziej podatni na propagandę, otwierają bezmyślnie załączniki w mailach, wchodzą na fałszywe strony zmiany haseł etc…

Dzięki regułom gnijącej demokracji nawet wąska grupa interesów, jaką są współczesne „elity” może sprawować władzę, gdy uda im się opanować wspomniane 20% społeczeństwa. Ponieważ współczesny system finansowy promuje spryt – różnice w poziomie intelektu pokrywają się mniej więcej z różnicami w poziomie dochodów – przynajmniej jeśli chodzi o tych najbogatszych (sprytnych) i najbiedniejszych (najmniej zaradnych, proli).

Na przykład w Brazylii ten rozkład wygląda następująco:

Jeśli ludzie sprytni uzyskają bezwzględne poparcie ludzi niezaradnych, to mogą spokojnie rządzić. Warunkiem jest oczywiście zniechęcenie do polityki jak największej części reszty. Dlatego polityka musi być jak najbardziej obrzydliwa.

W Polsce nikt rozsądny nie uwierzy w to, że totalniacy 13 grudnia będą walczyć o wolność i demokrację z opresyjnym rządem. Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Nie jest nawet aktualna sentencja Edmunda Burke „dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili”. Duża część społeczeństwa to „rozsądni krytycy”, którzy nie kierują się chęcią współdziałania ku dobru. Bez ich codziennej mrówczej pracy – na przykład takie bezproduktywne wyśmiewanie „dobrej zmiany”, podstawowa strategia „elity” (przeciwnicy nie są wcale lepsi) nie mogłaby się powieść.

Efektem ma być zniechęcenie ludzi nie pozbawionych rozsądku.

 

Kłamstwo najskuteczniejszą bronią XXI wieku

 

Niezależnie od tego, czy chodzi o naciągnięcie staruszków na „okazyjny zakup”, wyłudzenie danych osobowych, kradzież pieniędzy z internetowego konta, czy skłonienie części społeczeństwa by popierała szkodzenie swoim interesom – fundamentem tego działania jest kłamstwo. Powszechne tolerowanie kłamstwa w życiu publicznym jest czymś analogicznym do powszechnego dostępu do broni. Po kłamstwo sięgamy przy tym o wiele łatwiej niż po broń palną.

Spinanie różnych aspektów współczesnego społeczeństwa klamrą kłamstwa ma bardzo dobre uzasadnienie. Postęp cyfryzacji sprawia, że zanika granica między polityką, gospodarką życiem prywatnym i wszechogarniającym systemem informacyjnym. Cokolwiek robisz w internecie – zostawiasz cyfrowy ślad, który będzie użyty przeciw tobie. Nawet wschodząc do internetowego sklepu prosisz się o zalew reklam czegoś, co choćby przelotnie cię zainteresowało…. Wysyłając maila, narażasz się na ataki spamerów, a podając swoje dane możesz zupełnie wyzbyć się prywatności.

Tej sytuacji musimy przeciwdziałać, bo inaczej możliwości jakie daje informatyka zostaną zaprzepaszczone. Dlatego nie możemy z góry potępiać każdego działania władz związanego z „cywilizowaniem” internetu. Tak jak opanowano zagrożenie przemocą fizyczną, godząc się na niższy poziom wolności (podporządkowanie policji i sądom), tak musimy znaleźć rozsądny zakres ingerencji demokratycznej władzy w świecie cyfrowym. Jego globalny charakter sprawia, że narodowe państwa nie są w stanie rozwiązać tego problemu samodzielnie. Problem globalizacji wymaga więc przemyślenia na nowo.

 

Koniec radosnej ery pionierów

 

W początkach internetu wchodząc do cyfrowej sieci mogliśmy mieć poczucie pełnej swobody. Dziś wymagana jest ostrożność i samodyscyplina. Musimy mieć świadomość, że ktoś może skrzywdzić nas lub naszą rodzinę z powodu naszej lekkomyślności. Prawdziwą plagą ostatnich tygodni stają się na przykład maile z załącznikami zawierającymi kod szyfrujący nasze dane. Coraz lepsze algorytmy i metody ataku sprawiają, że możemy polegać wyłącznie na własnym rozsądku:

Nie otwieraj załączników w mailach, co do których zawartości nie jesteś pewien!

Efektem może być zaszyfrowanie twoich danych i żądanie okupu, który waha się od 500 do 10tys złotych! Używane są do tego zaawansowane rozwiązania technologiczne jak szyfrowanie asymetrycznym kluczem, waluta wirtualna (bitcoiny), sieć TOR (zob. crypt0l0cker). Interpol chwali się swoimi sukcesami w walce z tego typu cyberprzestępczością, jednak na razie to tylko zwycięstwo w jednej potyczce.Wojna trwa.....

 

 

 

Podobno to Donald Trump jest faszystą, a o demokrację walczą z nim w USA między innymi korporacje z Doliny Krzemowej. Tymczasem firma Amazon, która w ubiegłym roku zrobiła sobie promocję obklejając nowojorskie metro nazistowskimi symbolami w tym roku powtórzyła (pomimo licznych protestów) tą akcję, umieszczając na Times Square wielki baner z „heilującą” Lady Liberty ze Statuy Wolności.

Opozycja wzywa do wyjścia na ulicę i buntu przeciw władzy 13 grudnia bieżącego roku. To już nie tylko absurdalne prowadzenie polityki przy pomocy „ulicy i zagranicy”, ale przekroczenie prawa.

  1. Odezwa jest skierowana między innymi do wojska i policji – czyli tak zwanych resortów siłowych. Jest to więc jawne naruszenie art. 128. KK który w paragrafie 1 mówi:

    Kto, w celu usunięcia przemocą konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3.

    Zgodnie z Konstytucją „siły Zbrojne zachowują neutralność w sprawach politycznych oraz podlegają cywilnej i demokratycznej kontroli” (art. 26, p. 2). Próba zaangażowania wojska w spór polityczny nosi więc znamiona podżegania do przestępstwa, co jest karalne nawet gdy jest bezskuteczne.

  2. Sygnatariusze listu zarzucają legalnie wybranej władzy – w tym Prezydentowi RP - łamanie Konstytucji. Taki zarzut był przez nich zresztą wielokrotnie formułowane wprost pod adresem Prezydenta. Tymczasem żaden sąd ani trybunał nie potwierdził takich działań Prezydenta. Nie zostały nawet przez formułujących takie zarzuty podjęte żadne kroki prawne w tej sprawie. Zarzuty te mają więc na celu wyłącznie poniżenie i znieważenie Prezydenta (podobnie jak używane przez tych samych ludzi określenie „marionetka Prezesa”). Jest to przestępstwo. Zgodnie z art 135 par. 2 KK „Kto publicznie znieważa Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”.

  3. Ciągłe poniżanie demokratycznie wybranych władz (w tym Prezydenta RP), cieszących się niemalejącym poparciem społecznym nie wydaje się mieć innego celu, niż szerzenie nienawiści w społeczeństwie (choć sygnatariusze obłudnie występują w liście przeciw podziałom). Co prawda polski KK określa kary jedynie w niektórych przypadkach „mowy nienawiści” (co także ma miejsce – na przykład w komentarzach Mateusza Kijowskiego na temat intronizacji Chrystusa Króla), ale ogólne normy konstytucyjne i międzynarodowe konwencje zabraniają poniżania ludzi z jakiegokolwiek powodu. Zgodnie z linią polską orzecznictwa granica między wolnością słowa i mową nienawiści pokrywa się z granicą między wyrażaniem poglądów, a nawoływaniem do konkretnych działań. Nie ulega wątpliwości, że w przypadku odezwy o której mowa, ta granica została przekroczona.

Pierwszym efektem podatku od głupoty byłoby bankructwo „piewców wolności” J. Korwina-Mikke i Roberta Gwiazdowskiego. Nikt bardziej skutecznie od nich nie ośmiesza idei wolności gospodarczej. Ich ulubionym argumentem jest porównanie polskich podatków z dziesięciną (tylko 10%!). Ostatnio JKM poszedł nawet dalej: Rzymski niewolnik oddawał 90% swoich zarobków dla swojego pana. W najświetniejszych czasach USA podatki wynosiły 3%. Hitler nakładał na Polaków 40% podatki. Obecnie w Polsce płacimy około 80% podatków, więc powiedzcie mi, do kogo jest bliżej Polakowi: do niewolnika, czy do wolnego człowieka?

Na szczęście PiS likwiduje gimnazja, więc ilość zwolenników JKM raptownie spadnie ;-). W liceum uczą już posługiwać się logiką i uczniowie wiedzą, że porównywać można tylko elementy tego samego zbioru. Jeśli więc weźmiemy zbiór wszystkich stawek podatkowych, to otrzymamy ileś liczb oznaczonych etykietami (skąd pochodzą). W wyniku porównania mielibyśmy informację, że podatek dochodowy w Polsce jest wyższy niż w Rosji. Czy można porównywać podatek z daniną na rzecz pana będącego właścicielem niewolnika lub chłopa? Nawet gdyby zgodzić się na określenie tych dwóch rodzajów należności jednym słowem „podatek” (co budzi wątpliwości), to już mierzenie poziomu wolności taką miarą jest przejawem jakiejś umysłowej aberracji.

Poziom manipulacji w tym wypadku jest tym większy, gdy zechcemy policzyć rzeczywiście płacone podatki. Weźmy na przykład Kowalskiego zarabiającego miesięcznie 3000 brutto. Kwota wypłaty netto wyniesie w jego wypadku 2156,72. Jeśli połowę tej kwoty przeznaczy na bieżącą konsumpcję, to dodatkowo zapłaci w postaci podatku VAT 150-200 PLN. Czyli w sumie podatki w jego wypadku wyniosą około 1/3 dochodu. W zamian za to ma dostęp do podstawowej opieki lekarskiej, darmową szkołę dla dzieci, widoki na jakąś emeryturę lub rentę oraz – co nie jest do pominięcia: satysfakcję z utrzymywania „elity” (do której JKM bez wątpienia należy) ;-).

Dlaczego więc wolnościowcy twierdzą, że pół roku pracujemy na państwo? Odpowiedź krótka: bo to durnie są. Dłuższa odpowiedź musi się wiązać z odsłonięciem istoty tej manipulacji. Podstawą tego twierdzenia jest „dzień wolności podatkowej”: do obliczenia, kiedy ów dzień przypada, służy stosunek udziału wydatków publicznych do produktu krajowego brutto.

Zastanówmy się. Jeśli korporacja otworzy w Polsce fabrykę i podzieli się z państwem częścią swoich zysków, a to państwo wybuduje z tych pieniędzy drogę po której pracownicy będą dojeżdżać do fabryki, to rzeczywiście mamy do czynienia ze zniewoleniem?

Oczywiście podatki nie są w Polsce sprawiedliwe i zapewne są tacy, którzy płacą więcej niż połowę swoich dochodów. Jednak mącenie takich durni jak JKM wcale nie pomaga w rozwiązaniu tego problemu. Oni dostają gęsiej skórki już na słowa „sprawiedliwe podatki”. Bo zarabiający kilkadziesiąt tysięcy poseł chciałby przecież płacić kwotowo tyle samo, co biedak zarabiający kilkukrotnie mniej.

Miejmy nadzieję, że prace nad jednolitym podatkiem uda się rządowi w przyszłym roku szczęśliwie zakończyć. Na bardziej rewolucyjne rozwiązanie jakim byłaby rezygnacja z podatku dochodowego przyjdzie poczekać na gorsze (niestety) czasy.