Dlaczego opozycja, której reprezentantem był zabity niedawno Niemcow ma w Rosji ma tak niskie poparcie? Może dlatego, że niezmiernie trudno byłoby ich nazwać opozycją demokratyczną. Ludzie ci powiązani są z oligarchami, którzy w czasach Jelcyna doprowadzili kraj do ruiny, a z drugiej strony – z amerykańskimi organizacjami działającymi na rzecz „szerzenia demokracji”.

W czasach Jelcyna krajem rządziła rzeczywiście tak zwana „rodzina kremlowska” (choć chyba równie dobrym określeniem jest tu „mafia”). Do najbardziej wpływowych osób można zaliczyć zmarłego niedawno oligarchę Borysa Bieriezowskiego oraz Michaiła Chodorkowskiego, który spędził 10 lat w więzieniu. Kulisy ich działalności odsłania ciekawa książka Marka Hollingswortha i Stewarta Lansley'a pod tytułem „Londongrad” (polskie wydanie ukazało się pod tytułem „Londyn nowych Ruskich. Od Berezowskiego do Deripaski”). Obecna „opozycja” zrodziła się wskutek rozgonienia „rodziny kremlowskiej” przez Prezydenta Putina. Kluczowym wydarzeniem w tej historii był upadek Jukosu. Poniżej publikujemy fragmenty wspomnianej wyżej książki dotyczące byłego prezesa Jukosu, Chodorkowskiego:

 

Fantastyczny tekst dotyczący propagandy opublikowała w ostatni weekend opiniotwórcza „Rzeczpospolita”. Ten tekst powinno się odczytywać na dwóch płaszczyznach. Pierwszą stanowi katalog ofiar „ruskiej propagandy”, zestawionych przez autora. Drugą zaś stanowi katalog manipulacji i propagandowych chwytów przez niego zastosowanych. Poniżej wskazano tylko niektóre z nich.

1. Uogólnienie.

Spojrzenie z odpowiednio odległej perspektywy bardzo ułatwia krytykę. Każdą dostrzeżoną winę lub wadę można przypisać wszystkim oponentom. Można też bez problemu zdefiniować nie istniejące zjawiska w rodzaju „ukrainofobii”:

Ukrainofobia jednoczy różne typy ludzi: od rozmaitych ekscentryków twardo wierzących chociażby w to, że Ukrainą żądzą „żydobanderowcy" […] przez poczciwych miłośników Kresów po publicystów takich jak Rafał A. Ziemkiewicz.

Nie ma najmniejszego znaczenia, że Rafał Ziemkiewicz odnosi się do Ukraińców raczej z sympatią, a krytykuje jedynie bezmyślne zaangażowanie Polski. I tak został „ukrainofobem”.

2. Analogia.

Analogia jest niebezpieczna w użyciu - nawet jeśli posługujący się nią jest pełen dobrej woli. Jeśli natomiast posługuje się nią sprawny manipulant – efekt może być piorunujący. Zwłaszcza, jeśli udaje się znaleźć analogię do antysemityzmu:

Ten resentyment powoli przybiera kształt przedwojennego antysemityzmu – Ukraińcy są obarczani zbiorową i właściwie niewybaczalną winą za Wołyń.

To jest samograj. Teraz już można snuć do woli niczym nie poparte wizje rozwoju współczesnej wersji antysemityzmu-ukrainofobii.

Na razie współczesny antyukrainizm jest kwestią wyłącznie agresji werbalnej. Jednak w sytuacji, w której coraz więcej Ukraińców przyjeżdża, pracuje i osiedla się w Polsce, ukrainofoby mogą przejść od słów do czynów.

Analogia jest użytecznym środkiem wyrazu, jeśli chcemy objaśnić własny punkt widzenia lub trudno uchwytne ekspresje. Można też dostrzegać analogie w przyrodzie – jeśli prawa nią rządzące mają rzeczywiście podobną formę. Przy objaśnianiu rzeczywistości społecznej prawie zawsze analogia służy manipulacji.

Grzegorz Schetyna ogłosił po spotkaniu z prezydentem Ukrainy, że „jest wola współpracy Ukrainy w sprawie koniecznych reform”. Utwierdził w ten sposób coraz powszechniejsze przekonanie, że mamy ministra na miarę całego tego rządu. W czyim imieniu on się wypowiada? To Polska będzie robić reformy na Ukrainie, przy których nasi sąsiedzi mają tylko „współpracować”?

Faktem jest, że na Ukrainie trwa coraz głębszy kryzys gospodarczy. To oczywiście wina Putina. Bloomberg ubolewa, że Putin tak szybko niszczy ukraińską gospodarkę, że zachód nie nadąża z pomocą. Ukraina nie jest w stanie uzyskać dostępu do funduszy MFW od września. Ciągle trwają spory na temat tych „niezbędnych reform”.

Według szacunków MFW, PKB Ukrainy zmniejszyło się w ubiegłym roku o 7,5%. Spadek ten ma dynamikę rosnącą. W czwartym kwartale, wniósł aż 15,2 procent w porównaniu z tym samym okresem 2013 roku. Dalszy spadek (5,5 procent) przewiduje się w 2015 roku.

Najgorsze jest jednak to, że Ukraina bez wsparcia MFW nie ma zdolności obsługi swojego zadłużenia. Rosjanie zażądali właśnie spłaty pożyczonych 3mld USD, argumentując to naruszeniem przez Ukrainę warunków kredytu.

Hrywna straciła 40% swojej wartości w ciągu tylko ostatniego miesiąca. Nic więc dziwnego, że w sklepach zaczynają się pojawiać puste półki, a bank centralny zawiesił handel walutami.

Co będzie dalej? Z grubsza wiadomo: reformy. Czyli „cenowy koszmar” wyprzedaż wszystkiego, co jeszcze nie zostało rozkradzione i ustabilizowanie warunków finansowej niewoli.

Podstawą powodzenia tego planu jest jednak zakończenie wojny, na którą nikt nie chce płacić.

Nasze wojownicze „elity” zdają się marzyć o wojnie z Rosją. A że trwa kampania wyborcza, pojawiają się pomysły jak taką wojnę wygrać. Nawet polscy politycy, zdają sobie sprawę z tego, że starcie polskiej armii z rosyjską skończyłoby się szybciej, niż NATO zdołałoby się zebrać i zastanowić, czy i jak nam pomóc. Pojawiają się więc różne pomysły jak wygrać wojnę bez armii.

Najbliższa realizacji jest współczesna wersja planu Konrada Mazowieckiego. Teraz w miejsce Krzyżaków ma to być pluton Rambo wyposażony w zabawki wprost z filmu o Bondzie. Dla wzmocnienia motywacji Amerykańskich obrońców, proponuje się podpisanie TTIP. Czyli traktatu, który Jeffrey Sachs scharakteryzował następująco: większy nacisk kładzie się nie na międzypaństwowe porozumienia i umowy handlowe, lecz interesy korporacji i firm, nie zwracając przy tym uwagi na skutki uboczne tych umów, w tym ważne ekologiczne czy klimatyczne. Mamy więc oddać naszą gospodarkę Amerykańskim korporacjom – licząc na to, że USA będzie bronić ich własności. Problem w tym, że ta „nasza gospodarka” nie jest już nasza, a trudne do przeniesienia aktywa należą w większości do Niemców (Niemcy zaś z Rosją na pewno się dogadają). Ta strategia wygląda więc na tak samo poważną, jak pomysł oddania Putinowi Sosnowca (w tym wypadku przynajmniej nie ma wątpliwości, że chodzi o dowcip):

W ciekawej analizie zmian w światowej gospodarce, profesor Bogdan Góralczyk opisuje ekspansję Chin: w logice zachodniej, a głównie amerykańskiej, na czele jest biznes, zysk oraz interes korporacji, podczas gdy w logice Chin interes państwa. My się dzielimy, oni trzymają się uzgodnionej, wspólnej linii. My jesteśmy poszatkowani, oni – jak dotychczas – zwarci i skuteczni. Czy trzeba pytać, w którym kierunku zmierza świat? Pacyfik spycha w cień Atlantyk, który dominował przez kilkaset lat.

Początek XXI wieku dawał jeszcze nadzieję na utrzymaniu technologicznej przewagi firm z Doliny Krzemowej. Jednak skrajnie nierówny podział dochodów (czego niechlubnym przykładem jest Apple), był bardzo silnym bodźcem do rozwoju własnych technologii. Usztywnienie stanowiska Chin w relacjach z amerykańskimi korporacjami wskazuje na to, że Chińczycy czują się bardzo mocni.

Agencja Reuters poinformowała właśnie, że w Chinach pojawił się projekt ustawy, która dawałaby władzom chińskim takie same możliwości inwigilacji, jakie ma amerykańska NSA.

Chodzi oczywiście o chińską odmianę „wojny z terrorem”. Jest to kolejna regulacja, która ma utrudnić działanie zachodnim firmom (wcześniej uchwalono przepisy antymonopolowe oraz zasady utrudniające dostęp obcych firm do zamówień publicznych).

Nowe przepisy oznacza, że w biznesie elektronicznym nie będzie mowy o informacjach poufnych, które będą poza zasięgiem władz. Nic więc dziwnego, że administracja Obamy wyraziła swoje zaniepokojenie projektem ustawy. Według nich chodzi o protekcjonizm, a nie o bezpieczeństwo. Ale wobec wyczynów NSA są to szczyty obłudy. Niedawno FBI i NSA publicznie przestrzegały firmy internetowe, w tym Apple i Google, by nie używały szyfrowania, którego organy ścigania nie mogłyby złamać. Chińczycy chcą dokładnie tego samego.
Już obowiązują obostrzenia dotyczące systemów używanych w bankowości (dostęp do kodu źródłowego systemów operacyjnych, bazy danych i oprogramowania middleware).

Amerykanie przestrzegają, że te zmiany mogą „izolować Chiny technologicznie od reszty świata”. Chińczycy nie należą jednak do ludzi działających pochopnie. Jeśli się zdecydują na takie regulacje, to na pewno w oparciu o zimną kalkulację.