Rola prasy w czasie wojny jest zupełnie inna niż w czasie pokoju. Wojna wyklucza dialog, a pewien poziom propagandy wymierzonej w wroga jest czymś naturalnym. Otwarty dialog i rozważanie racji mógłby wręcz być uznane za działalność wywrotową lub dywersyjną.

Współcześnie miejsce tradycyjnych wojen zajmuje walka w każdym możliwym obszarze, a dezinformacja ma kluczowe znaczenie (stąd pojęcie wojen hybrydowych). Posługując się informacją można wygenerować ruchy społeczne osłabiające przeciwnika (tak jak u nas KOD, Nowoczesna, czy PO), przedstawiać aktywa jako problem (niezależność energetyczna i żywnościowa Polski), przejmować ważne aktywa (promocja prywatyzacji z udziałem obcego kapitału, przejęcie infrastruktury telekomunikacyjnej i bankowej).

Nie żyjemy w matriksie i nikt nie jest tak potężny, by kontrolować wszystkie procesy gospodarcze i społeczne jakie zachodzą w naszym kraju. Jednak czasem wystarczą niewielkie bodźce, by uzyskać pożądaną korektę zachowań. Gdy wpływ na zachodzące w kraju procesy uzyskują ludzie których działania są trudno przewidywalne – te bodźce muszą być silniejsze. Ale w takiej sytuacji dochodzi do polaryzacji stanowisk i można z większą dozą prawdopodobieństwa określić, kogo należy się obawiać.

Na podstawie tekstów dotyczących Polski publikowanych przez niemiecki portal www.dw.com/pl (na tym portalu pojawiają się też omówienia tekstów różnych niemieckich gazet) można nabrać przekonania, że jednym z naszych wrogów są Niemcy. Nawet jeśli pojawiają się na niemieckim portalu głosy rozsądku, to są one pełne protekcjonalizmu. Podsycanie nienawiści do Polski i Polaków jest w pełni zrozumiałe tylko przy założeniu, że jesteśmy w stanie wojny.

Przykładem ofensywy propagandowej Niemiec jest reakcja na wywiad Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście Kaczyński ma rację, że działania Komisji Europejskiej są pozatraktatowe. Niemcy twierdzą co innego – przywołując słynny „artykuł 7”. Tymczasem ten artykuł dotyczy Rady Europejskiej a nie Komisji Europejskiej. Słusznie więc Jarosław Kaczyński kpiną kwituje działania pana Timmermasa. Niestety w Polsce znacznie silniejsze są wpływy obcej agentury niż zrozumienie polskiej racji stanu. I dotyczy to nie tylko mediów należących do Niemców :-(. To jest obecnie największe zagrożenie dla Polski.

Dlaczego Niemcy prowadzą przeciw Polsce wojnę?

Franciszek intelektualistą nie jest. Był nim Jan Paweł II, który rozwijając personalizm wydobył z chrześcijaństwa jego uniwersalne przesłanie. Był nim Benedykt XVI, który potrafił ukazać siłę miłości, która jest najważniejszym elementem tego uniwersalnego przesłania. Franciszek kierując się tą miłością chciałby po prostu czynić dobro.

Gdyby Papież był intelektualistą - na pewno spostrzegłby, że to kłamstwo napędza trwającą wojnę. Siłą napędową straszliwej II Wojny Światowej była nienawiść, która wynikała z fałszywej wizji człowieczeństwa. Wysiłek intelektualistów – także świeckich pozwolił na zrozumienie błędów. Obecnie brak prawdy nie wynika już wprost z niewiedzy, ale wymaga kłamstwa. Grzech raz rzuconego kłamstwa (na temat broni masowego rażenia w Iraku) działa jak lawina, niszcząc pokłady miłości i spychając personalistyczną wizję człowieka na margines. Kłamstwo rani nas wszystkich. Dla ludzi prawych jest straszne i nie do zniesienia.

Czyż w tej sytuacji Papież nie powinien nawoływać do opamiętania? Politycy – przestańcie okłamywać swe narody, szukając akceptacji dla agresywnych działań w misji niesienia postępu! Radykalni ideologowie - przestańcie mącić w głowach młodym ludziom: mieszanie własnej krwi z krwią mordowanych dzieci to śmierć haniebna a nie szlachetna. Niemcy – przestańcie odbudowywać wrogość wobec sąsiadów przy pomocy kłamliwej propagandy. Słowianie – przestańcie kłamstwem wzmacniać wzajemne urazy. Żydzi – odrzućcie kłamstwo wiecznej ofiary, a może dostrzeżecie w swych dawnych sąsiadach przyjaciół a nie wrogów. Na koniec Polacy, którzy z kłamstwem na ustach burzą wszystko co w szlachetnym porywie serca potrafią zbudować.

Co by się działo po takim wystąpieniu? Widzicie te nagłówki gazet i portali? Te zasuwające paski „breaking news”. Tą ekscytację Kowalskich i Smithów: „ale im dowalił”. Im – nie nam. Karmione kłamstwem zło z pewnością święciłoby triumfy, traktując słowa Papieża jak napędowe paliwo…. Współczesne kłamstwo jest tak skuteczne, gdyż nie jest mówieniem nieprawdy, ale odpowiednim przedstawieniem prawdy.

Był stan wojenny. Kraków – akademicki kościół księży misjonarzy. Kazanie głosił ksiądz Józef Tischner. Słuchały go tłumy studentów, którzy nie mieścili się w obszernym przecież kościele. Kazanie odnoszące się do marności polskiego losu prowadzi ku myśli, że może właśnie dlatego u nas pojawił się Jan Paweł II – wybitny papież, który wprowadził Kościół w wiek XXI.

Filozoficzne kazanie można było odczytać na różne sposoby. Ja – wychowanek polskiej wsi – odczytałem je krótko i po chłopsku: rzeczywiście najpiękniejsze kwiaty rosną na gnoju. Z dzisiejszej perspektywy sądzę, że to była pomyłka oparta na złudnym poczuciu narodowej wspólnoty. Ksiądz Tischner był wybitnym przedstawicielem tradycji intelektualnej, którą można najkrócej określić jako „zatroskana elita”. Przedmiotem zatroskania był prosty lud (jak w opowiadaniu i filmie „Dwa Księżyce”). Swój zwrot od filozofii uniwersalnej ku filozofii zatroskania opisywał Tischner następująco: „Pisałem o tym, że podstawowym obowiązkiem filozofii jest wrażliwość na konkretny dramat człowieka i na wysiłki, jakie człowiek podejmuje, by w sytuacjach granicznych życia >>chcieć mieć sumienie<<. (...) I nagle ten polski dramat... W miejsce >>chochoła sarmackiej melancholii<< pojawił się robotnik roku osiemdziesiątego!”.

Dla polskiego intelektualisty rok 1980 musiał to rzeczywiście być dramat. Prosty lud tak po prostu i po chamsku wyrzucił właśnie na śmietnik intelektualne dylematy, domagając się obdartej z szaty intelektualnych rozważań, nagiej prawdy. To tak być nie może – pomyślał polski intelektualista i z zapałem zabrał się do szycia nowych szat – pisząc „Etykę solidarności”. Książka ta miała „meblować” rozpalone głowy. Być może była ona potrzebna pieniaczom unoszącym się na fali społecznego niezadowolenia. Na pewno była potrzebna intelektualistom, którzy musieli sobie jakoś poradzić z nową rzeczywistością. Czy była potrzebna prostemu ludowi? Nie – oni już wszystko wiedzieli. Ta wiedza brała się z ciężkiej pracy oraz duchowej opieki Kościoła pod kierunkiem Prymasa Wyszyńskiego. Wyszyński reprezentował zupełnie inną tradycję intelektualną. Jego zatroskanie dotyczyło wspólnoty w obrębie której funkcjonował. Do tej wspólnoty mógł należeć każdy i nie wymagało to intelektualnej gimnastyki, bo spoiwem było proste chrześcijańskie przesłanie miłości.

W czasie, gdy ksiądz Tischner głosił wspomniane na wstępie kazanie – kształtowały się nowe elity, które swój początek miały na styropianie będącym symbolem strajków roku 1980. Po roku 1989 to oni przejęli władzę nad krajem. Perspektywa Wyszyńskiego była dla tych ludzi nie do zaakceptowania. Jakie wówczas znaleźliby uzasadnienie dla swojej pozycji? Przecież nie w kompetencjach, których od leżenia na styropianie się nie nabywa.

Jedynka TVP przypomniała marcowy program Kłopotowskiego i Moroza („Tanie Dranie”) na temat fali imigrantów zalewającej Europę. Miejmy nadzieję, że dlatego – by widzowie nie przeoczyli rzeczy ważnych, a nie dla zapchania „ramówki” (dotyczy to także pokazanego w tym samym dniu filmu Anity Gargas na temat Smoleńska). Program z udziałem Katarzyny Kasi z „Kultury Liberalnej” oraz Waldemara Hoffa z Akademii Leona Koźmińskiego jest rzeczywiście wart obejrzenia. Przede wszystkim z powodu zerwania z tradycyjną formą telewizyjnej dyskusji. Standardem w takich dyskusjach (przynajmniej w obszarze tak zwanego mainstreamu) jest udający bezstronność prowadzący, który przydziela czas stronom sporu, dobranym na zasadzie skrajnych przeciwieństw. Niestety często naprzeciw osób które mają coś ciekawego do powiedzenia sadza się zaprawionych w obszczekiwaniu przeciwnika pyskaczy. Na dodatek osoba interesująca nie ma możliwości przedstawienia swego stanowiska – bo prowadzący przerywa w najciekawszym momencie – w trosce o „trzymanie się tematu”, sprawiedliwy podział czasu, czy po prostu powstrzymania narracji, która odbiega od poglądów mainstreamu. Dlatego jedyną sensowną reakcją po nieopatrznym obejrzeniu takiej publicystyki jest radość ze stopniowej marginalizacji telewizji.

W programie Moroza i Kłopotowskiego mamy także dwa skrajnie przeciwne stanowiska i scenariusz przygotowany pod z góry założoną tezę (zdrada Europy przez liberalną lewicę). Jednak prowadzący ani myślą udawać bezstronność. Wzbudziło to zresztą oburzenie „Trybuny Ludu”, która donosi, że prowadzący „rezygnują, niestety, z roli przypisanej w takiej sytuacji gospodarzom, czyli bezstronności, i pytając gości – mniej lub bardziej zaczepnie – stają się chwilami napastliwi. Kłopot w tym, że ich poglądy dotyczące prezentowanego tematu nie rozkładają się równomiernie, tak by widzom, a przede wszystkim gościom stworzyć klimat do samodzielnego wyciągania wniosków”.

Trudno się zgodzić z tak powierzchowną i w sumie absurdalną opinią, gdy weźmiemy pod uwagę, że konwencja telewizyjnej dyskusji została złamana w jeszcze bardziej fundamentalnej sprawie. Redaktorzy nie traktują widzów jak głupoli, którym mają objaśniać świat, ale wchodząc w dialog z zaproszonymi gośćmi starają się zmierzyć z trudnym problemem. Na dodatek strona przeciwna jest reprezentowana przez osobę błyskotliwą o spójnych i dobrze ugruntowanych poglądach (cóż z tego, że jedna naprzeciw trzech – dała radę ;-)). Można się nie zgadzać z tymi poglądami, ale warto się z nimi zmierzyć – bo to nie są z pewnością puste slogany, z jakich słynie „kultura liberalna”. Niestety prowadzący nie czuli się na siłach, aby odejść od scenariusza i podjąć dialog. Dlatego pozostała im konkluzja (tu już mamy nieznośny telewizyjny standard), że nie uda się zbliżyć stanowisk. Szkoda.

W mojej rodzinne wsi postał burdel. Na bogobojnym Podkarpaciu? A co na to Proboszcz? To bardzo pouczająca historia. Zaczęła się z początkiem lat 90-tych, gdy Balcerowicz zabrał się za wykańczanie polskiej wsi. Jeden z rolników miał takiego pecha, że wziął kredyt i zmodernizował swoje gospodarstwo. Został z nowymi budynkami i długiem nie do spłaty – przynajmniej z produkcji rolnej, która przecież przeszkadzała wszystkim postępowcom (więcej na ten temat: „O neoliberalnym dyskursie rasistowskim”). Rolnik o którym mowa znalazł wyjście: ponieważ miał gospodarstwo przy ważnej drodze krajowej, otworzył w nim klub z dyskoteką. Odbywały się tam też wesela. To się jednak nie podobało sąsiadom. Powiadają we wsi, że złośliwie ktoś wylewał gnojowicę na pole, gdy tylko zaczynało się weselne przyjęcie. Sąsiedzi chodzili także na skargę do Proboszcza, który ponoć interweniował u gospodarza. Szczegółów nie znam, ale w każdym razie biznes się nie udał i chłop zbankrutował. Bank zlicytował jego gospodarstwo, które kupił ktoś obcy. I w ten sposób we wsi pojawił się burdel – taki prawdziwy, z panienkami. Proboszcz był bezsilny, bo to już nie chodziło o jego parafian. Na szczęście ruch okazał się zbyt mały, aby taki biznes się utrzymał i dziś śladu po nim nie ma.

Poseł Gowin przestrzega przed podobnym mechanizmem w kwestii ochrony życia. Uważa, że otwarcie tego tematu może być krokiem ku dechrystianizacji Polski. Ten poseł ma na swoim sumieniu gorsze grzeszki, niż powyższa opinia. Szczególnie szkodliwa jest wypowiedziana przez niego niegdyś teza, że zostając urzędnikiem musi powiesić na kołku swoje przekonania. Także teza jakoby „decyzje prawne powinny być konsekwencją przemian moralnych” jest moim zdaniem zbytnim uproszczeniem. Prawo pełni bowiem także funkcję wychowawczą. Nie może być zatem mowy o „prawie do aborcji”, która zawsze pozostaje złem. Obrońcy życia zrobili w Polsce wiele dobrego, doprowadzając do powszechnej świadomości faktu, że zabicie nienarodzonego dziecka jest zawsze złem. Jednak każda próba regulacji prawnej naszej moralności powinna być przede wszystkim roztropna. Pierwszym pytaniem człowieka roztropnego jest: czy to będzie działanie skuteczne? Tekst, który napisałem na ten temat w 2010 roku pozostaje aktualny:

Nie powinno się mówić o kompromisach, tylko ograniczeniu [stosowania] prawa. Istnieją sytuacje w których to człowiek, a nie prawo musi rozstrzygnąć co jest właściwe. Jeśli ciąża zagraża życiu matki, to tylko matka ze swymi najbliższymi musi podjąć decyzję z pełną świadomością konsekwencji. To, że akurat prawo na to zezwala daje łatwe usprawiedliwienie. Z drugiej strony tylko pozbawiony uczuć człowiek mógłby chcieć nakazywać kobiecie poświęcenie życia lub jego odebranie. Współczesne prawo poza wojną nie zawiera zapisów określających w jakiej sytuacji można odebrać człowiekowi życie. Czy należy to zmieniać? Czy na przykład sejm powinien debatować, nad ustaleniem miary prawdopodobieństwa zgonu kobiety przy porodzie? Istnieją sytuacje tragiczne z którymi człowiek musi sobie sam poradzić. Polityk postulujący wprowadzanie w takich sytuacjach regulacji powinien się zastanowić czy chciałby być w takim konkretnym przypadku decydentem.

W Wielki Piątek we wszystkich kościołach czytano fragment Ewangelii opisującej mękę Chrystusa. Tego samego dnia media podawały informację o apelu Jarosława Kaczyńskiego aby powstrzymać prowadzenie ostrych sporów politycznych. Bez wątpienia moment tego wystąpienia nie jest przypadkowy. Być może to wynik wielkopostnych rekolekcji. Na razie została przyjęta przez „opozycję” i opozycję (Kukiz 15) oferta rozmów na ten temat. Czy jednak te rozmowy dadzą jakiś efekt? Jaki ma być ich cel?

Chrześcijanin nie tylko powinien słuchać nauczania Chrystusa, ale też naśladować jego sposób postępowania. A Chrystus w obliczu śmierci jasno przedstawił cel swego życia: dać świadectwo prawdzie. Pokazał też w jaki sposób prawdy należy bronić. Nie sposób nie zwrócić uwagi na to, jak mało słów on wypowiada. Massimo Casaro w książce „Milczenie Boga, milczenie człowieka” stawia tezę, że to milczenie jest sposobem na zachowanie godności: „jest to milczenie sprawiedliwego, który nie broni się przed oskarżeniami, ponieważ całą swoją ufność złożył w Panu, który nikogo nie porzuca. Obroną godności, bo przecież wszystko zostało już powiedziane”.

Wobec milczenia Chrystusa tym bardziej należy zwrócić uwagę na słowa, które on wypowiedział. Podjął dialog z Piłatem gdy ten poszukiwał prawdy. Milczał przed Herodem, gdy ten chciał zaspokoić swoją ciekawość. Swoją hardością obnażył postawę członków sanhedrynu, którzy postanowili dla dobra sprawy posłużyć się kłamstwem.

Naśladując Chrystusa powinniśmy dawać świadectwo prawdzie poprzez odważne demaskowanie kłamstwa, podejmowanie dialogu w celu poszukiwania prawdy i nie wdawanie się w dyskusję z ludźmi głupimi (w sensie odrzucania prawdy, a nie poziomu intelektu).

Problemem naszych polityków jest to, że generalnie mówią zbyt dużo, a w ich mowie jest zbyt mało troski o prawdę. Ataki na obecną władzę opierają się na wydumanej opowieści o obecnej sytuacji (Andrzej Duda na polecenie Jarosława Kaczyńskiego łamie Konstytucję), z którą nie da się polemizować. Niestety po drugiej stronie także akceptuje się kłamstwo jako narzędzie uprawiania polityki. Najbardziej oczywistym przykładem jest w tych dniach opinia Prezydenta Andrzeja Dudy wyrażona w wywiadzie dla Washington Post: Rosja wielokrotnie w ciągu ostatnich lat łamała międzynarodowe prawo, od Gruzji, po Ukrainę i Syrię. Rosja jako jedyne państwo spośród interweniujących w Syrii działa w porozumieniu i za zgodą legalnych władz. Jeśli Prezydent wie o jakichś przypadkach łamania międzynarodowego prawa – to może by tak łaskawie podjął kroki celem ukarania sprawców? Inaczej wygląda to na zwykłe mielenie ozorem i narażać się na kpiny?

Niech wasza mowa będzie: tak – tak, nie – nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.

To działanie Złego jest w polityce szczególnie dotkliwe. Dlatego módlmy się za polityków – aby choć od święta przerwali swoją służbę u Złego i wybrali Prawdę.

 

Jest oczywiste, że pragniemy wiedzy niesprzecznej. Wiedza sprzeczna nie jest bowiem żadną wiedzą, skoro przeczy temu co sama kiedy indziej twierdzi (*).

Dobrze, że autor tych słów, wybitny polski logik Andrzej Grzegorczyk nie dożył dzisiejszych czasów. Dzisiaj dowiadujemy się, że są w naszym państwie osoby, dla których logika nie ma znaczenia. Oni są bowiem „niezależni”. Ta ich niezależność oznacza niestety pogardę dla prawdy.

 

Cóż to jest prawda?

Chrystus rzekł do Piłata, ż przyszedł na świat dać świadectwo prawdzie. Piłat – przedstawiciel potężnego cesarstwa – miał prawo wątpić w sens prawdy. Wydawało się wówczas, że siła polityczna i militarna jest potężniejsza od prawdy. Jednak prawda zatriumfowała. Dzisiaj jesteśmy mądrzejsi i wiemy dość dobrze co to jest prawda. Nie może więc być żadnego usprawiedliwienia dla głupoty. Nie wolno nam umywać rąk.

Prawdę wyrażamy w zdaniach języka opisujących pewną rzeczywistość. Te zdania nie mogą sobie przeczyć. Nie możemy twierdzić, że coś istnieje i równocześnie nie istnieje. Ta zasada niesprzeczności od czasów Arystotelesa jest uznawana za fundamentalną (choć Janowi Woleńskiemu się wydaje, że jest ona kwestionowana). Dla każdego zdania istotne jest jego znaczenie, czyli semantyka. Zdania o świecie odnoszą się do rzeczywistości. Dzięki polskim logikom rozumiemy, że tak naprawdę dysponujemy jedynie opisem (modelem) rzeczywistości, a prawdziwość większości zdań rozważamy w odniesieniu do tego opisu (posługując się metajęzykiem).

 

Marzeniem Polaków po zmianie ustroju było „dogonić Europę”. Jednak Europa traci swój blask. Wśród Polaków odradza się duma z własnego kraju i poczucie jego wyjątkowości.

Dlatego atak na konserwatywne władze Polski osiągnął skutek odwrotny do zamierzonego. Zamiast wywołać poczucie wstydu z tego powodu, że jesteśmy za mało europejscy, obnażył fałsz europejskich elit. Wystarczyło, że w Polsce wygrała formacja polityczna nie akceptowana przez "elity", by obnażyć pustkę, głupotę i głęboko skrywaną pogardę do inaczej myślących wyznawców "praw człowieka" i "liberalnej demokracji".

Polscy politycy, którzy w walce o władzę nie wahali się sięgnąć po zagraniczne wsparcie, zostali słusznie uznani za neo-targowicę. Niewiele pomogło zrównywanie tych działań z powszechnie dotąd akceptowaną walką o własne prawa na europejskim forum. Bo demonstracje żądające uwzględnienia telewizji „Trwam” w podziale łączy telewizji cyfrowej (dla przykładu) nie miały na celu zmiany demokratycznie wybranych władz. Nikt nie szantażował władz, że jeśli nie złamią prawa demonstranci poprą antypolskie działania (por. żądania od Prezydenta Dudy, by zaprzysiągł więcej sędziów TK, niż przewiduje to konstytucja).

To wydaje się oczywiste. Może jednak nie dla wszystkich?

Polaków od „europejczyków” różni stosunek do prawdy. Polacy nadal wierzą w proste i powszechne prawdy: 'niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie' (Mt 5,37). Takie stawianie sprawy doprowadza do furii polskich „europejczyków”, którzy postrzegają współistnienie różnych narracji jako fundament liberalnego ładu. W zasadzie mają oni rację o tyle, że takie współistnienie różnych narracji jest powszechnie akceptowane. Jarosław Kaczyński nie mówił o konieczności zmiany narracji liberalnej na konserwatywną, ale o konieczności pluralizmu.

W Polsce chyba brak jest świadomości tego, że ten nasz problem wpisuje się w najbardziej fundamentalny spór o tożsamość Europy. Nie odrobiliśmy lekcji.

Na zachodzie Europy panuje ideologia praw człowieka, której elementami są swoiście rozumiana tolerancja i wynikający z niej relatywizm.

Jean-François Lyotard w książce „Kondycja ponowoczesna. Raport o stanie wiedzy” ogłosił koniec charakterystycznych dla nowoczesności „wielkich narracji” wraz z wkroczeniem społeczeństwa i kultury w epokę ponowoczesną. Zdaniem tego francuskiego filozofa nastał czas wielości gier językowych – czas małych, równorzędnych narracji.

Zachodnia tolerancja jest więc związana z „wolnym rynkiem” różnych idei. Jednak ten rynek nie jest wolny a idea równości jest wymysłem oderwanym od rzeczywistości.

Establishment wszystkich krajów łączy się w strachu przed falą populizmu. Polska jest tylko jednym z przykładów państwa opanowanego przez populistów – choć na chwilę obecną pewnie najważniejszym. Czy to naprawdę jest powód do zmartwienia? A może rację ma Piotr Wójcik z portalu nowyobywatel.pl, według którego oskarżenie o populizm jest skutecznym narzędziem zamykającym usta niewygodnych. Narzędziem odwołującym się do najprostszych ludzkich motywacji: po stronie oskarżonego – strachu przed ośmieszeniem, po stronie właściwego odbiorcy przekazu – poczucia intelektualnej wyższości. Tak więc w istocie samo oskarżenie o populizm jest populistyczne.

Według słownika PWN populizm to "popieranie lub lansowanie idei, zamierzeń, głównie politycznych i ekonomicznych, zgodnych z oczekiwaniami większości społeczeństwa w celu uzyskania jego poparcia i zdobycia wpływów lub władzy".

Czym to się różni od demokracji?

Można rozróżnić dwa rodzaje populizmu:

1. Demokracja może być pośrednia (typu komunistycznego) albo bezpośrednia (typu amerykańskiego). W pierwszym przypadku wybierani przedstawiciele nie są ograniczeni wolą wyborców (tak stanowi nasza Konstytucja). W drugim zaś przypadku przedstawiciele reprezentują interesy wyborców. W krajach z demokracją typu pierwszego (pośredniej) populistami nazywa się zwolenników bardziej bezpośredniej demokracji – w której uwzględnia się wolę społeczeństwa nie tylko co do tego kto ma rządzić, ale także jak te rządy mają wyglądać.

2. Populizm drugiego typu jest oparty na kłamstwie. W każdej z powyższych rodzajów demokracji populistom drugiego typu chodzi tylko o to, by jak najwięcej ludzi nabrać na obietnice bez pokrycia.

 

W Polsce bez wątpienia doszła do władzy partia, która realizuje obietnice wyborcze, kierując się wolą wyborców (tego nie było od 25 lat). Teza, że PiS jest partią populistyczną znajduje więc pewne uzasadnienie. Jednak krytycy na tej podstawie przypisują bezpodstawnie PiS'owi populizm typu drugiego (a więc totalne zakłamanie). Martwią się też, że samo uwzględnienie głosu głupiego ludu doprowadzi do katastrofy. Nic więc dziwnego, że Jarosław Kaczyński z okazji Nowego Roku podkreśla, że ufa w mądrość społeczeństwa.

Dramatyczne wydarzenia, jakich jesteśmy świadkami, trudno jest jednoznacznie ocenić tylko z jednego powodu: nie próbujemy dotrzeć do sensu zdarzeń, poprzestając na subiektywnych ocenach.

Jaki jest sens tego co się dzieje?

Na naszych oczach toczy się walka dobra ze złem. Jednak współczesny człowiek nie wierzy w istnienie zła i w zasadzie nie ma możliwości przekonać go do zmiany poglądów na ten temat.

W racjonalny sposób można bowiem zaprzeczyć nawet istnieniu Księżyca. Tym bardziej racjonalnym jest zaprzeczanie istnieniu zła. W obu tych sytuacjach racjonalna postawa nie jest tożsama z postawą rozsądną.

Dlaczego sądzimy, że Księżyc istnieje? Bo go obserwujemy? To nie jest wystarczający argument. Na co dzień widujemy wiele rzeczy, istnienia których nie akceptujemy. Choćby oglądając programy telewizyjne.

Jeśli nie obserwacja, to co innego skłania nas do przyznania, że rzeczy istnieją? Przyjmujemy istnienie Księżyca, bo to wyjaśnia nie tylko nasze naoczne obserwacje, ale też pasuje do teorii które przyjęliśmy za prawdziwe. Wbrew pozorom stworzenie teorii wykluczającej istnienie Księżyca nie byłoby czymś szczególnie trudnym. Do obecnych teorii trzeba by nanieść tylko pewne poprawki. Na przykład równania opisujące ruch fotonów przestałyby być jednakowe w całym Wszechświecie (przecież i tak nie jesteśmy pewni, czy takie są), ale im bliżej pewnego miejsca z pobliżu Ziemi, tym bardziej następowałoby odchylenie od normy. Powszechne prawo ciążenia także wymaga drobnej korekty. Itd… itp…

Kiedy już dokonamy wszystkich tych poprawek – nasz świat stanie się bardzo skomplikowany, a nam pozostanie refleksja: a nie prościej jest przyjąć, że jednak Księżyc istnieje?

Podobną metodę stosuje bohater popularnego serialu „Doktor House”. Genialny lekarz diagnosta rozwiązując medyczne zagadki, szuka choroby, która może wyjaśnić wszystkie zaobserwowane objawy. Często postawieniu hipotezy towarzyszy uwaga: to tłumaczy wszystko.

Przyjmujemy zatem istnienie bytów, których wprowadzenie coś wyjaśnia. Odrzucamy natomiast byty, których istnienie nie jest potrzebne dla zrozumienia świata. Kiedy na przykład fizycy zaakceptowali teorię względności nie powiedzieli: eter w którym – jak dotąd sądziliśmy porusza się światło - nie ma żadnego związku z poruszaniem się fotonów. Eter stał się zbędny, więc uznano, że nie istnieje. Taka metoda postępowania nazywa się „brzytwą Ockhama” i jest uznawana za jedno z najważniejszych reguł postępowania naukowców.

Przykazanie miłości bliźniego obowiązuje chrześcijan także w polityce – krajowej i zagranicznej. Oczywiście dotyczy też problemu zbrojeń i prowadzenia wojen. Czy chrześcijanin może prowadzić wojnę?

Czy wolno zabijać w obronie Ojczyzny?

Problem wbrew pozorom nie jest prosty i samo przywołanie koncepcji wojen sprawiedliwych nie wystarczy, by go zrozumieć. Koncepcja wojen sprawiedliwych opiera się na prawie do obrony, którą Jan Paweł II objaśnia następująco (encyklika Evangelium Viate): nikt zatem nie może wyrzec się prawa do obrony własnej tylko dlatego, że nie dość miłuje życie lub samego siebie. Jednocześnie to prawo obrony nie ma charakteru absolutnego; człowiek może na mocy „heroicznej miłości” zrezygnować z niego.

Można więc kochać bliźniego i go zabić. Od żołnierzy wręcz oczekujemy gotowości do takich działań. Właśnie przykład służby wojskowej Jan Paweł II przywołał we wstępie do swojej książki o miłości zatytułowanej „Miłość i odpowiedzialność”. Nie ma miłości chrześcijańskiej bez odpowiedzialności za kochane osoby.

Polski obyczaj wspominania zmarłych jest okazją do refleksji nad nieśmiertelną duszą. Wiara w to, że posiadamy nieśmiertelną duszę jest w Polsce powszechna(60%). Także 20% ateistów wierzy w istnienie duszy. Pogląd ten nie jest bowiem wyłącznie chrześcijański lub żydowski. Był on częścią filozofii Platona (kilkaset lat przed Chrystusem), dla którego rzeczy były tylko obrazem idei (idealizm, jaskinia Platona). Pomimo tego, że koncepcja Platona wydaje się trudna do przyjęcia, platoński idealizm przetrwał do naszych czasów i ma się dobrze. Nie powiodły się próby ugruntowania matematyki w świecie realnym, gdyż bez akceptacji bytów abstrakcyjnych (idei) nie da się udowodnić niektórych twierdzeń. Idealizm daje się też łatwo uzgodnić z mechaniką kwantową. Idąc tym tropem amerykański naukowiec Rober Lanza dowodzi istnienia nieśmiertelnego życia w książce „Biocentryzm: Jak życie i świadomość są kluczem do zrozumienia natury wszechświata”: świadomość istnieje poza ograniczeniami narzucanymi nam przez czas i przestrzeń.

Koncepcja duszy jest więc zarówno religijna jak i racjonalistyczna. Bez niej trudno wyjaśnić fakt, że człowiek nie jest „pustą tablicą” (tabula rasa), ale posiada wrodzone predyspozycje (w tym moralne – zob. anamneza). Było to czasem wykorzystywane do uzasadnienia tezy, że chrześcijańska wiara w duszę jest „pogańską naleciałością” (w różnych tłumaczeniach Biblii pojawiające się słowo „dusza” zamieniano na „życie”).

Czy istnieją jakieś doświadczenia potwierdzające istnienie duszy?

Przeżycia ludzi w stanie śmierci klinicznej są silną przesłanką. Można je tłumaczyć jakimiś związanymi z agonią procesami w mózgu, ale jak wyjaśnić to, że te przeżycia są tak bardzo podobne (białe światło – tunel). Warto też zwrócić uwagę na fakt, że zazwyczaj po takich przeżyciach religijność „naocznych świadków” znacznie wzrasta. Najciekawszym przypadkiem jest relacja człowieka, który nie żył przez 45 minut. Medycyna w żaden sposób nie wyjaśnia, jak mógł on ożyć: https://www.youtube.com/watch?t=352&v=3TL6MGourEU

Czy problem uchodźców burzy mit polskiej solidarności? Problem jest o wiele głębszy. Naturalną dla człowieka potrzebę pomagania bliźnim realizujemy głównie w obrębie rodzin i wspólnot. Polacy potrafią być hojni. Przekonałem się o tym niedawno, inicjując zbiórkę internetową na wózek elektryczny dla mojej koleżanki z czasów studenckich, która zmaga się z chorobą neurologiczną (coś podobnego do stwardnienia rozsianego). Skutkiem tej choroby jest powolna utrata panowania nad swoim ciałem. Wózek elektryczny pozwala na złagodzenie skutków tego procesu. Udało się w miesiąc czasu zebrać ponad 20tys PLN. Przy okazji raz jeszcze dziękuję za wielką hojność. Większość wpłat była całkowicie anonimowa, ale jak sądzę udział wzięli głównie ludzie z kręgu znajomych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że chętniej pomagamy ludziom z którymi coś nas łączy. Nie jesteśmy przecież w stanie pomóc wszystkim. Problem przed jakim stoją obecnie Niemcy wynikł zapewne między innymi z tego, że w ich państwie dobrobytu można było sądzić inaczej.

Pomaganie powinnością chrześcijanina?

Pomaganie jako czyn szlachetny powinno rodzić dobro, a nie zło. Tak się dzieje, gdy pomocą zajmują się ludzie, a nie państwo. Wtedy pomoc jest oparta na relacjach osobowych. Jednak postawy altruizmu były w Polsce niszczone przez liberalizm. Przetrwały w oazach, jakimi są na przykład zakony. Zakonnice, które poświęcają całe swoje życie na pomaganie innym. Jednak to nie jest „pogotowie pomocowe” - i jest ich zbyt mało, aby mogły zastąpić działania zwykłych ludzi.

Potrzebne jest autentyczne zaangażowanie, a nie zabawa w pomaganie. Takiemu wielkiemu problemowi, jak zalew imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki – żadna „świąteczna orkiestra” nie sprosta.

Zaangażowanie Polaków można osiągnąć, odwołując się do ich religii. Ewangelia to przecież wezwanie do miłości bliźniego. W Ewangelii można jednak znaleźć też fragmenty, w których Chrystus odmawia pomocy. Tak jest w przypadku spotkania z kobietą kananejską, do której Jezus mówi: „Nie należy odbierać chleba dzieciom i rzucać szczeniętom”. Kobieta jednak nie ustępuje („Tak Panie, ale nawet szczenięta żywią się okruchami, które spadają ze stołu ich panów”) i jej prośby zostają wysłuchane.

Jeśli przyrównany tą sytuację z „kwotowaniem uchodźców”, od razu widać, co tu nie gra. Czegoś brakuje. Czego? Prośby o pomoc. Niemcy najwyraźniej doszli do wniosku, że nie po to łożą pieniądze na Unię Europejską, by musieli o coś prosić.

Dobry czyn, jakim jest bez wątpienia pomaganie innym nie powinien rodzić zła. Tymczasem dyktat UE trudno odbierać inaczej, niż jako gwałt na naszej wolności.

 

Jerzy Wawro, 11-09-2015

Donald Tusk miał jedną mądrą wypowiedź w czasie swojego premierowania. Może miał ich więcej – ale nawet ta jedna pozostała niezauważone. Nikt od niego mądrości nie oczekiwał (zwolennikom wystarczało, że nie był Kaczyńskim), więc jako człek leniwy kierował się sprytem, a nie mądrością. Spryt wystarczał do sprawowania władzy. W pewnym okresie rządów liberałowie chcieli go nakłonić do „reformowania”. „Rzeczpospolita” publikowała zestawienia z których wynikało, że ilość generowanego prawa jest mała w porównaniu z poprzednikami (stosowanie takich kryteriów świadczy o mentalności tych propagandystów). Tusk zbywał żądania kolejnej reformy stwierdzeniem: a co – niedawne reformy złe były? To mu zapewniało spokój, bo przecież „reformy” dla pismaków zawsze są dobre (jest o czym pisać). Ale to stwierdzenie kryje w sobie ważną mądrość: lepiej minimalizować swoje działania, niż robić coś źle. Dlatego zanim zacznie się postulować jakieś reformy trzeba naprawdę głęboko zastanowić się nad ich sensem – i to nie tylko w odniesieniu do obszaru reform, ale biorąc pod uwagę fundamentalne zasady. Takie zasady są dwie i obie są przez partie ignorowane lub stosowane na odwrót (dlatego Paweł Kukiz ma dużo racji, krytykując partyjne programy).

Obecne wybory prezydenckie są w Polsce wyjątkowo ważne i wyjątkowo trudne. Trudność polega na tym, że żaden z kandydatów nie reprezentuje wartości, jakie przez lata stanowiły fundament politycznego konsensusu.

W czasach PRL ukształtował się podział społeczeństwa na rządzących („oni”) i rządzonych (”my”). Po roku 1989 nastąpiło rozszerzenie „onych” o „styropianową elitę”. Polska pod ich kierunkiem zaczęła realizować politykę półkolonii (jak to ujął Jarosław Kaczyński: kondominium obcych sił politycznych). Polacy generalnie akceptują taki stan rzeczy, o czym świadczą dobitnie kolejne wybory, oraz pozycja społeczna takich osób jak Balcerowicz, Buzek i Tusk.

Wybór Polaków nie był zupełnie irracjonalny. Podobnie jak w czasach rzymskich, utrata suwerenności wiązała się z przyjęciem pewnych reguł cywilizacyjnych „zachodu”.

Mickiewicz pisał kiedyś „lepszy w wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”. Ale w jego czasach przysmaki nie były na tyle atrakcyjne, by stanowić silną pokusę. Nie było idei państwa dobrobytu, europejskich funduszy i europejskich wartości.

Niestety przystąpienie Polski do UE, które miało zwieńczyć naszą integrację z „zachodem” zbiegło się w czasie z degeneracją tegoż zachodu. Najpierw w kont poszła idea państwa dobrobytu, która została zastąpiona ideą państwa efektywnego, zdolnego konkurować na rynku globalnym. Zaciera się różnica między państwami a korporacjami, a te drugie zyskują coraz silniejszą pozycję. Zmianę zasad wytłumaczono nam jako dziejową konieczność państwa na dorobku. Polskie dzieci muszą głodować, a Polacy pracować ciężej, dłużej i za niższe wynagrodzenie, niż ich koledzy zza Odry, bo jesteśmy państwem na dorobku. Jak to wymyślił Milton Friedman (ten to miał zdolności do teoretycznego uzasadnienia każdej użytecznej bredni): mamy stosować takie zasady, jakie „zachód” stosował na naszym etapie rozwoju. Nawiasem mówiąc wojna na Ukrainie zgodnie z teoryjką Friedmana to coś zupełnie naturalnego – najwyraźniej ten kraj cofnął się się w rozwoju do lat 40-tych XX wieku.

 

Nasze wojownicze „elity” zdają się marzyć o wojnie z Rosją. A że trwa kampania wyborcza, pojawiają się pomysły jak taką wojnę wygrać. Nawet polscy politycy, zdają sobie sprawę z tego, że starcie polskiej armii z rosyjską skończyłoby się szybciej, niż NATO zdołałoby się zebrać i zastanowić, czy i jak nam pomóc. Pojawiają się więc różne pomysły jak wygrać wojnę bez armii.

Najbliższa realizacji jest współczesna wersja planu Konrada Mazowieckiego. Teraz w miejsce Krzyżaków ma to być pluton Rambo wyposażony w zabawki wprost z filmu o Bondzie. Dla wzmocnienia motywacji Amerykańskich obrońców, proponuje się podpisanie TTIP. Czyli traktatu, który Jeffrey Sachs scharakteryzował następująco: większy nacisk kładzie się nie na międzypaństwowe porozumienia i umowy handlowe, lecz interesy korporacji i firm, nie zwracając przy tym uwagi na skutki uboczne tych umów, w tym ważne ekologiczne czy klimatyczne. Mamy więc oddać naszą gospodarkę Amerykańskim korporacjom – licząc na to, że USA będzie bronić ich własności. Problem w tym, że ta „nasza gospodarka” nie jest już nasza, a trudne do przeniesienia aktywa należą w większości do Niemców (Niemcy zaś z Rosją na pewno się dogadają). Ta strategia wygląda więc na tak samo poważną, jak pomysł oddania Putinowi Sosnowca (w tym wypadku przynajmniej nie ma wątpliwości, że chodzi o dowcip):

Z uwagi na to, że w PRL'u w wielu dziedzinach można było awansować „po linii partyjnej”, możemy obecnie spotkać zwyczajnych głupków nawet z profesorskimi tytułami.

Mógłby to być fascynujący materiał dla socjologicznych badań (gdyby nie to, że skażenie głupotą socjologii jest wyjątkowo duże). Czy sprawność intelektualna człowieka zależy od środowiska w jakim on przebywa? Wydaje się oczywiste, że w środowisku akademickim umysł człowieka się rozwija, a w dżungli wiotczeje. Czy jednak z idioty można zrobić intelektualistę? Obserwując wyczyny polskich „elit”, można postawić hipotezę, że w pewnym sensie tak!

Można mianowicie nauczyć każdego posługiwania się tak zwanym „językiem wypracowanym” (zob. Mirosława Marody „Technologie Intelektu”). Umiejętność stosowania specjalistycznych terminów często wystarcza dla ukrycia intelektualnej nieporadności. Dla przykładu w trakcie wczorajszego posiedzenia jednej z senackich komisji (w sprawie "genderowej" konwencji), poruszono problem przekładu konwencji na język polski. Przedstawiciel rządu przyznał, że przekład może zostać „doprecyzowany” już po przyjęciu konwencji. Zrobił przy tej okazji senatorom mini-wykład pełen terminów takich jak „przekład idiomatyczny”. Trzeba być idiotą, aby nie rozumieć obaw senatorów, którzy chcą wiedzieć nad czym tak naprawdę debatują. Istnieje zasadnicza różnica między przekładem dzieła literackiego, a przekładem aktu prawnego, który ma zostać adoptowany do naszego prawa. A jednak ten (i nie tylko ten) jawny gwałt na intelekcie nie spotkał się z żadną reakcją. Paradoksem pozostaje to, że w obronie ofiar przemocy ideolodzy dopuszczają się tak jawnej przemocy wobec milionów normalnych ludzi.

Podkategorie