Technologie określane mianem sztucznej inteligencji (automatyczna analiza obrazów, przetwarzanie mowy, uczenie się maszyn itd...) są już obecnie w codziennym użyciu. Często nawet nie uświadamiamy sobie tego, że informacje jakie uzyskujemy powstały właśnie wskutek zastosowania takich technologii. Na przykład elementy „uczenia się maszyn” są używane w grach oraz na zapleczu portali społecznościowych. Facebook w ten sposób dobiera wyświetlane treści, które mogą być atrakcyjne dla odbiorcy.

Do tych celów Facebook używa specjalizowanych komputerów, których konstrukcję firma właśnie postanowiła opublikować jako open source. Powodem tej decyzji jest chęć pobudzenia badań i eksperymentów w dziedzinie sztucznej inteligencji. Jeszcze dalej w kierunku otwartości idzie inicjatywa openai.com, która właśnie powstała w Dolinie Krzemowej. Ma ona na celu rozwój technologii AI na zasadach non-profit. Na czele tej inicjatywy stanęli Sam Altman (prezes „fabryki startupów” Y Combinator) i Elon Musk (Tesla).

Czy rzeczywiście takie działania są przeciwieństwem protekcjonizmu i sprawią, że nie grozi nam pogłębianie technologicznych dysproporcji rozwoju? A może chodzi jedynie o to, by zaangażować tysiące ludzi do pracy, której efekty i tak będą w stanie wykorzystać nieliczni? Prawda zapewne leży pośrodku. Nawet jeśli przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej mają na uwadze przede wszystkim rozwój swojego biznesu, to taka otwartość stwarza szansę dla wszystkich, aby stali się aktywnymi uczestnikami tego procesu.

Jeśli establishment całego świata potraktować jako jedną klasę polityczną, to bez wątpienia największym jej zmartwieniem jest obecnie kandydujący na prezydenta USA Donald Trump. Nic więc dziwnego, że każdy krok tego polityka i przedsiębiorcy jest śledzony w poszukiwaniu „wpadek”, które mogą go zdyskredytować. Tym razem chyba się udało. Na polskojęzycznych stronach można znaleźć informację, że „Donald Trump chce zamknąć internet”: Kandydat na prezydenta stwierdził, że "trzeba coś zrobić z internetem", bo jest używany do "radykalizowania" ludzi. Zapowiedział, że będzie chciał spotkać się z Billem Gatesem, by lepiej zrozumieć, jak działa sieć i jak można ją "zamknąć".

Na tym przykładzie dobrze widać, czym różni się debilna polska (?) propaganda od amerykańskich wzorców. Amerykanie nie posuwają się do tak ordynarnych manipulacji, ale dodają komentarz „autorytata” - w tym wypadku Jeffa Bezosa – szefa Amazonu, który w komentarzu na Twitterze stwierdził, że to Trump stanowi największe zagrożenie i należałoby go wysłać w kosmos.

Donald Trump zauważył (co jest zgodne z prawdą), że islamiści z Daesz wykorzystują internet do werbowania zwolenników i komunikacji z nimi. Dlatego należałoby w niektórych obszarach wyłączyć dostęp do internetu. Jak to zrobić? Trzeba pogadać z ludźmi, którzy się na tym znają – na przykład z Billem Gatesem.

Czy wypowiedź Trumpa jest tak głupia, jak się wydaje? Czy odcięcie od internetu jakiegoś państwa lub obszaru nie jest możliwe?

Może nie w 100%, ale przecinając światłowody łączące kontynenty można poważnie zakłócić funkcjonowanie nawet całego internetu. Jeszcze prościej jest po prostu odciąć dopływ zasilania – co przecież niedawno paru Tatarów pokazało na przykładzie Krymu. Skoro wszyscy niby się zgadzają z tym, że Daesz należy zniszczyć to w czym problem? Można nawet ogłosić dokładne daty bombardowań poszczególnych elektrowni i węzłów sieci – aby uniknąć zbędnych strat w ludziach. Problem jednak jest, gdyż Daesz to w rzeczywistości nie jest odrębne państwo, ale zajęte obszary Syrii i Iraku. Te państwa chyba nie będą zaś zbyt chętne do niszczenia własnej infrastruktury.

Na szczęście aby odciąć Daesz od internetu nie trzeba nawet tak drastycznych środków. Chińczycy od dawna skutecznie cenzurują internet, więc w takim policyjnym państwie jak USA to na pewno jest także możliwe. Tyle, że władze musiałyby przyznać jaki naprawdę jest zakres „wolności słowa” (Trump twierdzi, że tym pojęciem szermują tylko głupcy). Prace nad „odcięciem” USA od internetu prawdopodobnie są prowadzone. Eksperyment z zablokowaniem internetu zrobiono także w Rosji. Ma to polegać na skoordynowanych działaniach wszystkich kluczowych dostawców internetu. Idąc tym tropem można znaleźć najbardziej skuteczną metodę odłączenia jakiegoś terytorium od internetu. Firma Renesys przeanalizowała pod tym kątem różne kraje i okazalo się, że w 61 krajach za komunikacje ze światem zewnętrznym odpowiedzialny jest jeden lub dwóch operatorów. Tam wystarczy odpowiedni rozkaz ze strony rządu lub nawet atak fizyczny, aby pozbawić obywateli łączności. W Polsce jest to 40 operatorów:

W Syrii jest dokładnie jeden operator, a odcięcie internetu było tam już ćwiczone (nie było łączności przez 52 godziny).

Swoboda dostępu do internetu i wielotorowość komunikacji jest w dużym stopniu fikcją i nie trzeba Billa Gatesa aby to zrozumieć (tak naprawdę to gdyby Gates „znał się” na internecie, to pewnie byłby nadal strategiem Microsoftu ;-)). Każdy komputer przyłączony do sieci dostaje swój adres IP, który jest zależny od urządzenia (routera) sterującego danym segmentem sieci. Nawet takie najprostsze routery za kilkaset złotych mają równocześnie wbudowane mechanizmy filtrowania (firewall), co daje teoretyczną możliwość pełnej kontroli – przynajmniej sieci naziemnej. Pozostaje oczywiście jeszcze łączność satelitarna. Jednak Daesz nie posiada swoich satelitów.

Wprowadzając odpowiednie regulacje międzynarodowe można zmusić operatorów do zastosowania odpowiednich filtrów. Gdyby dzięki internetowi ludzie na masową skalę odłączali się od źródeł mądrości opanowanych przez bankierów, „ekspertów” od globcio itp…, to wprowadzenie kontroli internetu nie zajęłoby tym obłudnikom więcej niż tydzień.

Facebook wprowadził bardzo użyteczną funkcję „safety check”. Pozwala ona osobom, które znalazły się w obszarze klęsk żywiołowych, przesłać wszystkim komunikat: „jestem bezpieczny”. Po zamachach we Francji uruchomiono także tą opcję. Jednak nieoczekiwanie firma znalazła się w ogniu krytyki: czy Paryż jest ważniejszy niż Bejrut (gdzie niedawno zginęło więcej osób)? Padały oskarżenia o podwójne standardy. Firma tłumaczy, że dotąd funkcja ta była stosowana tylko w wypadku klęsk żywiołowych, a uruchomienie jej po zamachu było decyzją spontaniczną (poza tym kiedyś musi być ten pierwszy raz).

Z tym wydarzeniem są związane jeszcze dwie inne funkcje udostępniane przez Facebooka. Pierwsza to „polubienia”. Jakoś głupio jest klikać w „lubię to” pod informacją o ludzkiej tragedii. Dlatego Facebook wprowadza także inne opcje (w Polsce na razie nie dostępne) – co w niektórych komentarzach mylnie zinterpretowano jako możliwość wyrażenia opinii negatywnej ('nie lubię').

Drugą funkcją jest „malowanie” zdjęcia profilowego w kolorach flagi francuskiej. To spotkało się z podobną krytyką jak przycis „safety check”. Wyraża to jeden z anonimowych komentarzy: Jak dzieci, malujecie na F zdjęcia w kolorach Francji, jak osły będziecie klaskać gdy finansjera zachodu poprowadzi nas do wojny z Syrią. A wszystko to w ramach globalnej rozgrywki z Rosją. W Paryżu miał miejsce barbarzyński akt terroru i jest to bezsporne. Ale kilka tygodni wcześniej miał miejsce nie mniejszy nieludzki atak - bomba w rosyjskim samolocie pasażerskim podłożona przez Państwo Islamskie (nie malowaliście zdjęć w barwach Rosji a zginęło 240 osób w tym wiele dzieci i kobiet). Kilka dni temu przeszło 200 osób zginęło w zamachach bombowych na cywili w Libanie. Jednak po ataku na Paryż, histeria, lament. I.... krzyk "To jest wojna" ," wypowiedziano nam wojnę", dyżurne pismaki nie wąchające prochu nawołują do operacji lądowej w ramach sojuszu z "umiarkowaną opozycją syryjską" . Gawiedź podjudzona na Fb i w mediach klaska z aplauzem.

Każde działanie w sferze publicznej ma obecnie kontekst polityczny – niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy tego uniknąć. To dla takiej firmy jak Facebook jest poważnym zagrożeniem. „Koniec historii” był o wiele lepszym środowiskiem biznesowym.

Facebook zamierza do roku 2025 zbudować teleporter, czyli technologię przenoszenia się w dowolne miejsce na świecie. Plany te są jak najbardziej realne, gdyż dotyczą rzeczywistości wirtualnej.

 W tym kierunku ma rozwijać się technologia okularów do wirtualnej rzeczywistości Oculus Rift, która powstała dzięki finansowaniu społecznościowemu (Kickstarter), a następnie została wykupiona przez Facebooka za 2mld dolarów.

Według inżyniera Facebooka Schroepfera, w przyszłości Oculus będzie w stanie oszukać zmysły do tego stopnia, że użytkownik będzie miał wrażenie przebywania w świecie rzeczywistym.

Konieczne jest w tym celu pokonanie trzech problemów wirtualnej rzeczywistości:

1. Postrzeganie siebie i innych. W normalnym świecie widzimy na przykład swoje ręce. To powinno być możliwe już w przyszłym roku dzięki nowym Oculus Touch, który pozwoli na wykrywanie ruchu i interakcję z obiektami w wirtualnym świecie.

2. Imitacja otoczenia. Na początku tego roku Oculus nabył firmę Surreal Vision, która zajmuje się modelowaniem rzeczywistego świata i przenoszeniem tego modelu do wirtualnej rzeczywistości.

3. Możliwość tworzenia własnych światów przez użytkowników. Technologia powinna umożliwić zwykłym ludziom, bez szkoleń i wielkich pieniędzy dodawać własne treści do wirtualnej rzeczywistości (VR). Do tego celu rozwijany jest program „Medium”, który pozwala ludziom na kształtowanie obiektów 3D.

Celem jest dostarczenie ludziom poczucia, że mogą znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie i zrobić wszystko.

10 dolarów, żebym nie widział reklam? Dzięki, wolę adblocka” – myśli sobie wielu internautów, nie szczędząc usłudze YouTube Red słów krytyki. Tak zaczyna swój tekst na temat nowej usługi Google'a Łukasz Kotowski z spidersweb.pl. Podaje on szereg argumentów przeciwnych do krytyków posunięcia Google'a:

1. Możliwość wynagradzania twórców filmów na YouTube.

2. Dodatkowe możliwości legalnego oglądania filmów i słuchania muzyki przy niewygórowanych kosztach.

Jednak z drugiej strony trudno nie przyznać racji jednej z komentatorów: Brzmi jak artykuł sponsorowany, w którym to przekonuje się jedynie o zaletach usługi... Nadal jednak nie jestem przekonana. Także wolę wesprzeć konkretnych youtuberów czy twórców (choćby kupując albumy czy wybrane piosenki) niż wydawać miesięcznie 50 zł na coś, co w większości będzie mi zupełnie niepotrzebne, bowiem z yt korzystam tylko do słuchania muzyki, a tą mogę znaleźć również w innych serwisach. Reklamy da się przeżyć, akurat zdążę sobie zrobić kawę albo przejrzeć coś innego. IMO - zwykłe naciągactwo i trzepanie kasy.

 

Kim są użytkownicy internetu? Zakompleksieni, pełni nienawiści erotomani. To dlatego nie dorastają do standardów III RP!

Weekendowa „Rzeczpospolita” donosi: jeden z raportów poświęconych przemysłowi internetowemu nosi tytuł: „Internet stworzono dla pornografii" Nic dodać nic ująć. Bo „według ostrożnych szacunków – materiały pornograficzne są odpowiedzialne za jedną trzecią całego ruchu w sieci”.

Wiadomość ta budzi jednak szereg wątpliwości, wśród których najmniejszą jest nieznane pochodzenie tych danych. Istnieją przesłanki do tezy, że branża porno celowo preparuje takie statystyki, aby przekonać potencjalnych klientów, że nie ma nic złego w oglądaniu porno – skoro tak dużo ludzi to robi. No właśnie – jak dużo? Jeśli wśród tysiąca osób 998 przez godzinę czyta ebooka, a w tym czasie 2 osoby ogląda film porno dobrej jakości, to te dwie osoby wygenerują 1/3 całego ruchu! Oczywiście korzystanie z internetu jest przeróżne – ale podawane w cytowanym artykule statystyki na pewno nie są podstawą dla tezy, że „internet stworzono dla pornografii”. Statystyki sprzed kilku lat, opublikowane przez Forbes'a pokazują znacznie mniejszy odsetek poszukiwania treści erotycznych (niekoniecznie pornograficznych): około 13% w latach 2009-2010. Bez wątpienia akurat branża porno (obok bankowości – całkiem pokrewne dziedziny) najszybciej dostosowała się do rewolucji komunikacyjnej. Jednak erotyzacja naszego życia następuje niezależnie od internetu (można to nawet nazwać nową rewolucją seksualną).

Łatwość dostępu przez młodzież do takich treści w internecie jest realnym problemem, któremu należy przeciwdziałać. Ale nie dajmy się zwariować. Internet ma też na tym polu wpływ pozytywny – bo pornografia znika z telewizji i czasopism, a internet rodzice mogą łatwo kontrolować – jeśli tylko chcą.

Drugim poważnym problemem, który eksplodował wraz z rozwojem internetu jest „mowa nienawiści”. Podobno polski internet jest pełny tego typu słownych ataków. Jednak jak zauważa autorka ciekawego przeglądu na ten temat, „politycy i dziennikarze prasowi, którzy uważają, że są ponad to, [...] w rzeczywistości przerzucają się ładniej opakowanymi epitetami”.

Nie tylko oni. Problem dotyczy także tak zwanych „artystów” i „naukowców”. Różnica polega wyłącznie w poziomie kamuflażu. Umiejętność sączenia jadu piękną polszczyzną ukwieconą mądrymi słowami to znak rozpoznawczy polskiej „elity”. Strach włączyć telewizor, by się na to nie natknąć. Niedawno na przykład znany amerykanista Zbigniew Lewicki (profesor UW - a jakże) w telewizji zaczął coś bredzić o spisku Putina, który nasłał na nas uchodźców aby rozbić jedność Europy. Czy fakt, że udało się w Polsce wzbudzić powszechną nienawiść do Rosjan i ich prezydenta, usprawiedliwia takie pozbawione argumentów bredzenie naukowca? Chyba, że za argument uznać postawioną w tej samej rozmowie tezę, że po interwencji Rosji w Syrii, cena ropy wzrosła kilkadziesiąt procent. W internecie wystarczy jedno kliknięcie, by zobaczyć jaka to brednia. I tutaj dotykamy głównego powodu, dla którego ta „elita” zatruwająca na co dzień polską przestrzeń publiczną, nagle poczuła chęć walki z internetową mową nienawiści. Obserwujemy, że coraz większa część życia przenosi się do internetu. Gdyby taki profesor wprost z uczelni, na której profesorski tytuł jest jak immunitet trafił na jakieś otwarte forum internetowe, to jego ego mogłoby mocno ucierpieć. Podpis opatrzony tytułem mógłby zaś co najwyżej stanowić dodatkowe obciążenie. W internecie autorytet zdobywa się wyłącznie dzięki przekazywanej treści.

Internet jest też dość skuteczny w zwalczaniu patologii naszego życia. Na przykład „legenda” polskiej muzyki rozrywkowej Zbigniew Hołdys znany jest ze swej pogardy dla tych, którzy się z nim nie zgadzają. Dał temu wyraz przy okazji prowokacji, jaka spotkała Jerzego Zelnika, mówiąc: „Zelników wyjdą z nor tysiące”. To oczywiście nie jest „mowa nienawiści”, tylko zwykłe buraczenie przebrzmiałej sławy …. Ale pan Hołdys się myli – nie „wyjdą”, tylko już wyszły. I jakże krzywdzą „artystę”:

Zbigniew Hołdys skarży się, że nie dostał pieniędzy ze Spotify […]. "Głupio nam było powiedzieć prawdę, to przecież dla wielu legenda" - tłumaczy pracownik ZAiKS-u, zaś rzecznik prasowy Spotify dodaje: “Piosenki Hołdysa mają w sumie pięć odtworzeń, ale nikt nie odsłuchał żadnej dłużej niż minutę. Artysta po prostu nic nie zarobił”. Spotify obiecało jednak, że spróbuje wypromować piosenki Hołdysa. Niedługo ma pojawić się oficjalna playlista ze znanymi utworami. Nazwa: “kim mógłby zostać Zbigniew Hołdys, gdyby nie piractwo i cyfrowa dystrybucja”.

Włamanie się na serwery obsługujące transakcje finansowe jest coraz trudniejsze. Jednak aby skutecznie korzystać na uzyskanych informacjach takie włamanie nie jest potrzebne. Celem hakerów stały się opiniotwórcze czasopisma. Wiadomości publikowane w takich czasopismach wpływają wprost na trendy giełdowe. Znając je wcześniej, można przewidzieć reakcję i zarabiać na tym.

Bloomberg opublikował raport, oskarżający „rosyjskich hakerów” o taką działalność. Podobno udało się włamać na serwery Dow Jones & Co., właściciela „Wall Street Journal” oraz kilku innych tytułów prasowych i skradziono informacje handlowe zanim stały się one publiczne.

Jak dotąd FBI nie udało się potwierdzić tych oskarżeń

Twitter zatrudnia ponad 4 tysiące ludzi. To dwa razy więcej, niż w chwili wejścia na giełdę. Problem w tym, że Twitter nie generuje żadnych zysków, a worek pieniędzy ze sprzedaży akcji bez dna nie jest. Być może dlatego ogłoszono plany zwolnień… Twitter od dawna zapowiadał działania zmierzające do zamiany olbrzymiego potencjału w postaci milionów użytkowników na wzrost dochodów. Częściowo się to udało (co jednak nie pozwoliło osiągnąć zysków). Co ciekawe, były już prezes był krytykowany głównie za to, że zbyt wolno rosła ilość użytkowników:

Jeśli porównamy funkcjonalność Facebooka i Twittera, widać od razu, że ten pierwszy jest prawdziwą maszynką marketingową, gdy w tym drugim reklama jest nie nachalna. Czy jednak zmiany w kierunku Facebooka byłyby dobrze odebrane przez użytkowników? Bardzo wątpliwe. Może uda się wypracować inny model stabilnego rozwoju. Na razie pozostają zwolnienia…..

Światowe media obiegły zdjęcia korka na chińskiej autostradzie. We wtorek kończył się „długi weekend” i w trasie było podobno 750 mln Chińczyków. Na autostradzie od Pekinem – gdzie z 50 pasów następuje zwężenie „tylko” do 20 wytworzył się niesamowity korek. Bywały w historii dłuższe korki, ale zrobione z drona zdjęcia chińskiej autostrady robią wrażenie szczególne. Jeśli do tego doda się niesamowity tłok w atrakcyjnych miejscach (jak chiński mur), pojawia się pytanie o sens takich „wycieczek”. Z drugiej strony w zatłoczonych miastach trudno oddychać. Nie jest to przy tym problem tylko Chin, choć to ich kraj najszybciej się rozwija – i całe szczęście. Inaczej drogi całej Europy mogłyby wyglądać wkrótce tak (obecna fala imigrantów może wynieść nawet półtora miliona):

Niestety rewolucja komunikacyjna ułatwiła przepływy ludzi, ale nie została należycie wykorzystana dla rozwoju ludzkości. Widać już jednak, że dalsze stosowanie filozofii „punktowego rozwoju” prowadzi donikąd. Dotyczy to zarówno pojedynczych państw, kontynentów jak i całego globu. 

 

Człowiek nie może ukryć się przed oczyma Boga, który „napełnia nieba i ziemię”. „Na każdym miejscu oczy Pańskie wypatrują dobrych i złych (Prz 15, 3)". Teraz już nie tylko Bóg. Hakerzy też: Adult Player to faplikacja na Androida, która obiecuje dostęp do pornografii. Jak się jednak okazuje, poza wyświetlaniem zdjęć nagich ciał, aplikacja sama wykonuje zdjęcia, korzystając (bez uprzedzenia) z wbudowanej w smartphona kamery (tej z przodu). Po wykonaniu zdjęcia twarzy (choć czasami nie tylko nos ofiary może się załapać do kadru), aplikacja blokuje telefon użytkownika i domaga się wpłaty ok. 1500 PLN (500 USD).

Nie wiadomo, czy autorzy tej aplikacji publikują zrobione zdjęcia, ale jest ono wysyłane na ich serwer wraz z danymi komórki, na której wyświetla się komunikat: nie zapłacisz, wszyscy się dowiedzą, z jakiej aplikacji korzystałeś .  

Google od pewnego czasu dokonuje zmian w algorytmie swojej wyszukiwarki, mających wymusić większą ich przyjazność dla użytkownika. Od kwietnia strony „przyjazne dla urządzeń mobilnych” są promowane przez wyszukiwarki. Stronę można przetestować pod tym względem na https://www.google.com/webmasters/tools/mobile-friendly/

Teraz wprowadza kolejne ulepszenie w tej analizie – dyskwalifikując strony wyświetlające pełnoekranowe reklamy, zmuszające do obrania dużej ilości danych lub instalowania oprogramowania.

Ochrona informacji niejawnych zawsze była jednym z ważnych czynników bezpieczeństwa państwa. Jednak po upadku systemu komunistycznego z jego cenzurą wydawało się, że poziom wolności będzie stale wzrastał, a ochrona informacji będzie dotyczyć wyłącznie tajemnic państwowych i biznesowych. Tymczasem trwająca wojna informacyjna sprawia, że jest dokładnie odwrotnie. Nawet propagowanie informacji powszechnie dostępnej może być traktowane jako przestępstwo. Przekonał się o tym siedemnastoletni chłopiec, który właśnie został w USA skazany na 11 lat więzienia: „założył na Twitterze konto, na którym umieszczał materiały propagandowe islamskich ekstremistów. Opublikował też instrukcję jak użyć wirtualnej waluty bitcoin do materialnego wsparcia Państwa Islamskiego”.

Usatysfakcjonowany prokurator mówił: "Dzisiejszy wyrok pokazuje, że ci, którzy korzystają z mediów społecznościowych jako narzędzia do wspierania ISIS będą identyfikowani i ścigani z nie mniejszą czujnością, niż tych, którzy podróżują w celu wstąpienia do armii ISIS”.

 

Polska jest krajem, który dopiero buduje „wolność i demokrację”, więc taki wyrok nie byłby u nas na razie możliwy. Jednak przygotowana przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego „Doktryna Bezpieczeństwa Informacyjnego ” to krok w „dobrym” kierunku. Najbardziej „smakowity” fragment brzmi: „Zagrożeniem płynącym z funkcjonowania w środowisku informacyjnym może być rozpowszechnianie i powielanie treści propagandowych mające na celu ukazanie polskiej racji stanu w negatywnym świetle, co de facto szkodzi interesowi państwa (stosowanie prowokacji, celowe manipulowanie przekazem poprzez wyrywanie z kontekstu fragmentów wypowiedzi polityków RP, nadawanie im kontrowersyjnego charakteru).” My mamy swoją tradycję i to co w USA nazywają „bezpieczeństwem państwa” u nas nazwano „racją stanu”.

 

Jednak „surowa ręka sprawiedliwości” w USA nie zawsze dba o „bezpieczeństwo państwa” z równą bezwzględnością. FBI prowadzi dochodzenie w sprawie wysyłania przez kandydatkę na Prezydenta tajnych informacji z prywatnej poczty elektronicznej. Sprawa jest niezwykle poważna, bo formalnie mogło dojść do szpiegostwa związanego z gromadzeniem i przekazywaniem informacji dotyczących obronności kraju. Podobno co najmniej dwa e-maile znalezione na serwerze pocztowym Hillary Clinton z 2009 i 2011 roku zawierały informacje zakwalifikowane jako „ściśle tajne”. W USA przestępstwem jest nie tylko ich utrata lub świadome ujawnienie takich informacji, ale nawet nieuprawnione korzystanie z nich. Ekspert w sprawach geopolityki Ian Bremmer uważa, że „gdyby zrobił to, co zrobiła Hillary Clinton, to zapewne znalazłby się w więzieniu”. Nastolatek z Wirginii znalazłby się tam z całą pewnością.

Hillary Clinton była sekretarzem stanu w czasie, gdy USA chcąc obalić władze w Syrii wspierały rodzący się tam terroryzm. Była to pomoc realna i nie ograniczała się do publikacji na Twitterze. Może więc całą winą nastolatka z Wirginii jest to, że nie nadąża za zmieniającą się polityką „narodowego bezpieczeństwa”? Jeśli pani Clintonowa zostanie prezydentem, to powinna stworzyć urząd publikujący bieżące interpretacje wydarzeń. Nasi specjaliści od SMS'owej dbałości o rację stanu nie wyrwaną z kontekstu z pewnością mogliby być pomocni….

Po wycieku danych o osobach, które korzystały z serwisu ułatwiającego zdrady małżeńskie, opracowano mapę miejsc w których znajdują się użytkownicy portalu. Kiedy rok temu zaczęto reklamować polską wersję portalu, sprawa została zgłoszona do prokuratury. Taka działalność jest bowiem sprzeczna z konstytucją (państwo ma chronić rodziny – więc nie powinno godzić się na ich rozbijanie), a na dodatek mamy tu do czynienia z czerpaniem korzyści z nierządu. Jednak prokuratura w Jarosławiu odmówiła wszczęcia śledztwa, gdyż po pierwsze łamanie konstytucji ich nie obchodzi – póki nie zostaną naruszone przepisy kodeksowe, a po drugie nikt nikogo nie zmusza do korzystania z serwisu.

Oczywiście publikacja danych z serwisu dla zdradzających stała się pretekstem do dalszego szkodzenia rodzinie przez „elity”. W różnych wypowiedziach pokazuje się zdradę jako coś powszechnego. Ponoć „zdradzamy na potęgę”, bo jakiś profesor przepytał 10tys jakichś „internautów” i 40% z nich przyznało się do zdrady. Profesorowi wypada pogratulować metodologii badań. Dane z serwisów ułatwiających kontakty seksualne są bardziej wiarygodne. Te jednak nie dają podstaw do takiego „czarnowidztwa”. Bo te kilkadziesiąt tysięcy użytkowników na 38milionów mieszkańców daje ułamek procenta (na dodatek wbrew sensacyjnym doniesieniom – skoncentrowanych w dużych miastach).

Oczywiście takich serwisów jest więcej, a biznes „wirtualnych stręczycieli” się dopiero rozkręca. Miejmy nadzieję, że nauczka z ujawnieniem danych trochę go przyhamuje.

W USA, gdzie prostytucja jest nielegalna, dużą popularnością cieszy się serwis SeekingArrangement.com który ułatwia poszukiwanie „sponsorów” młodzieży szkolnej. Starsze osoby mogą sobie kupić w ten sposób seksualne usługi w zamian za opłacanie czynszu lub kredytu studenckiego. Serwis ma 4.5mln zarejestrowanych użytkowników. Z tego 3.3 mln „Sugar Babies” (średni wiek 21 lat) i 1.2mln „sponsorów: (średni wiek 45lat). Przy średnich dochodach sponsorów $500 tys rocznie, sponsoring wynosi średnio $5 tys. miesięcznie. Portal zerohedge.com zastanawia się nad przyczyną tego zjawiska i nie ma wątpliwości, że jest nią polityka finansowa (FED). To ona powoduje, że w czynsze sięgają 50% dochodów (Nowy Jork) i młodych ludzi nie stać na opłacenie rachunków. Jednak nie wszyscy widzą w tym problem. Bo przecież są miejsca, gdzie się po prostu handluje kobietami, gdy tymczasem kupowanie seksu z młodzieżą szkolną w USA to „po prostu transakcje biznesowe”, które nie powinny być traktowane inaczej niż pozostałe tego typu transakcje, w których obie strony dobrowolnie zgadzają się na wymianę towarów lub usług za pieniądze. Nie należy chyba dodawać, że to opinia specjalisty od „meandrów rynku finansowego”?

Donald Trump ma realną szansę, aby zostać następnym prezydentem USA. Dysponuje wystarczająco dużymi pieniędzmi, aby „przebić” każdego innego kandydata (a na dodatek pobiera honoraria za swoje wystąpienia). Poza pieniędzmi ponoć w polityce liczy się program. Ale z tym nie ma większego problemu: wypędzić nielegalnych imigrantów. To się wielu Amerykanom podoba.

Nie podoba się właścicielom firm w Dolinie Krzemowej – a zwłaszcza Markowi Zuckerbergowi, który w przeciwieństwie do wielu konkurentów ma swój biznes skoncentrowany w Kalifornii. Te firmy zatrudniają najlepszych specjalistów z całego świata i wszelkie ograniczenia imigracyjne są uważają za szkodliwe. Z tego powodu Zuckerberg powołał do życia inicjatywę FWD.us, która ma na celu lobbowanie na rzecz zmiany prawa imigracyjnego. Zdaniem Zuckerberga „american dream” jest możliwy także w XXI wieku. Pomysły Trumpa, aby deportować 11 milionów nielegalnych imigrantów FWD.us uważa za absurdalne.

Według nich taka deportacja będzie kosztować amerykańskich podatników od 400 do 600 mld dolarów i zmniejszy PKB 1,7 bilionów (ponad 5%). Potrwa też najbliższe 20 lat.

Podobne poglądy głosi Senator Marco Rubio (inny kandydat republikanów), który jest blisko związany z Zuckerbergiem.

Na dzień dzisiejszy jednak żaden kandydat republikanów nie wydaje się zdolny do pokonania murowanej kandydatki Demokratów – Hillary Clinton.  

Google powołał do życia spółkę-matkę o nazwie Alphabet: Zgodnie z upublicznionym w nocy z poniedziałku na dokumentem, kierownictwo w Alphabecie obejmą współzałożyciele Google'a – Larry Page i Sergey Brin. Google stanie się spółką zależną Alphabet, kierowaną przez nowego dyrektora generalnego Sundara Pichaia.

Dzięki temu struktura spółki staje się bardziej przejrzysta, a działania nie związane z głównym biznesem przeniesione do innych podmiotów. To podoba się dużym inwestorom finansowym, którzy wyrażali obawy, że firma zbyt wiele pieniędzy traci na nieefektywne projekty.

Ta zmiana może też oznaczać zwycięstwo w firmach technologicznych modelu biznesowego opartego na specjalizacji.

Andrzej Duda jako jeden z pierwszych polityków wykorzystał nową funkcję Facebook Mentions, aby porozmawiać z obywatelami w dniu zaprzysiężenia. W rozmowie wzięło udział około 50 tys "internautów". Internet staje się powoli jednym z głównych mediów w polityce. W USA w tym samym dniu odbyła się pierwsza debata republikańskich kandydatów na prezydenta – zorganizowana przez FoxNews Fox News. Stacja udostępniła wiele technicznych możliwości śledzenia – od mediów społecznościowych poprzez specjalizowane aplikacje na urządzenia mobilne, po tradycyjną telewizję.

Ciekawostką jest dostępna przez Google funkcjonalność analizy popularności informacji związanych z kandydatami:

Android jest systemem pod kontrolą którego działa miliony urządzeń na całym świecie. W dołączanym do systemu odtwarzaczu multimediów Stagefright odkryto poważne luki. Występują one w wersjach Androida od 2.2 (Froyo) do co najmniej 5.1.1_r5 Android (Lollipop).

Atakujący mogą zaatakować smartfon ofiary wysyłając spreparowaną wiadomość multimedialną (MMS), albo udostępniając „zarażoną” stronę internetową.

Podobno hakerom udało się uzyskać w ten sposób bezpośredni dostęp głośnika/mikrofonu, kamery i do zewnętrznej pamięci. Google zapowiedział już odpowiednie „łatki”.

Aby uniknąć ataków trzeba unikać przeglądania nieznanych stron internetowych oraz wyłączyć automatyczne pobieranie MMS-ów (obsługa MMS'a jest inicjowana SMS-em, a dopiero później telefon ściąga z internetu treści multimedialne – i to można zablokować).

Zobacz też wiadomość filmową na ten temat.

 

Microsoft udostępnił najnowszą wersję systemu operacyjnego Windows. Zrywając z wieloletnią praktyką, Windows 10 udostępniono za darmo - w postaci aktualizacji, dla użytkowników indywidualnych systemów Windows 7 oraz Windows 8.1. Proces aktualizacji możecie przeprowadzić za darmo przez rok - do 29 lipca 2016 roku. Po aktualizacji uzyskujemy dożywotnią licencję na nowy system, który będzie wspierany do października 2025 roku.

W ciągu pierwszych 24 godzin, pobrano 14 mln instalacji systemu.

Z pytaniem o przyczynę takiej radykalnej zmiany taktyki przez Microsoft zmierzył się portal www.businessinsider.com.

Microsoft przestaje traktować sam system operacyjny jako „dojną krowę”, ale próbuje znaleźć źródło dochodów w usługach udostępnianych w tym systemie (subskrypcje, mikropłatności itd…).

Jedną z metod zarabiania pieniędzy jest reklama. Głównie w wyszukiwarce Bing. To trochę przypomina strategię Google, który darmowe usługi wykorzystuje do zbierania danych o klientach i doskonaleniu w ten sposób mechanizmów reklamowych stanowiących główne źródło dochodu. Microsoft zbiera całą masę informacji o klientach, użytecznych dla reklamodawców.

Przewagą Google może być to, że jego usługi są dostępna na wszystkich urządzeniach i pod dowolnym systemem. I tu niespodzianka: Microsoft idzie w tym samym kierunku. Office, Outlook, nawet „asystentka cyfrowa” Cortana, pochodzące z systemu Windows 10 – są dostępne za darmo na Androida i iOS. Wymagają tylko logowania Microsoft. To wystarczy, aby uzyskiwać super dokładne informacje dla reklamodawców.

Szczególną rolę pełni tu Cortana, która „uczy się” w jaki sposób prezentować najbardziej istotne informacje w postaci wiadomości i linków. A przy okazji – tworzy profil użytkownika użyteczny dla reklamodawców.

Jest jednak dobra wiadomość: w ustawieniach prywatności systemu Windows 10 można to wszystko wyłączyć.

 

Istniją przesłanki świadczące o tym, że w Grecji rozważano wdrożenie równoległej (komplementarnej) wobec euro waluty. Jeszcze w lutym 2014 roku późniejszy minister finansów Grecji opublikował zarysy takiego projektu.

Gdyby Grekom udało się wdrożyć na masową skalę walutę komplementarną, szantaż EBC byłby nieskuteczny, a teraz to Grecja rozdawałaby karty. Widzimy więc, że tego typu projekty mogą przesądzić o losie społeczeństw i państw.

Dlaczego więc ten (domniemany) plan się nie powiódł? Nie znamy wszystkich uwarunkowań i zakulisowych działań. Niemniej możemy ocenić projekt Varoufakisa. On po prostu nie był wystarczająco dobry. Na pewno nie na miarę potrzeb.

Waluta według pomysłu przyszłego ministra finansów w rządzie Syrizy miała się nazywać FT-coin (FT = Future Tax). Nazwa w zasadzie wyjaśnia mechanizm emisji. Rząd emitowałby pieniądze, którymi firmy mogłyby płacić podatki.

Algorytm działania:

  1. Rząd emituje monety FT-coin. Sprzedając je zobowiązuje się zobowiązuje się do a) odkupienia jej w każdej chwili po cenie sprzedaży b) po określonym czasie (na przykład po dwóch latach)przy pomocy monet FT-coin można płacić podatki, przy czym w tym wypadku wartość monety jest większa (i na przykład monetą o nominale 1000 euro można zapłacić 1500 euro podatków).

  2. Każda moneta ma znacznik czasu, który pozwala uniknąć płacenia nią podatków wcześniej niż po założonym terminie.

  3. Co roku (po tym gdy pierwsze podatki zostały uregulowane z użyciem FT-coin) rząd emituje nową partię FT-coin, przy założeniu, że ich suma nie przekroczy określonego procentu PKB (np. 10%). Chroni to rząd przed uregulowaniem wszystkich podatków za pomocą FT-coin (brak wpływów w euro).

Waluta FT-coin mogłaby być w obrocie handlowym tak jak każda waluta elektroniczna. Mogłaby być przechowywana w elektronicznych portmonetkach, albo wykorzystywana w handlu internetowym tak jak bitcoin.

Zapotrzebowanie na FT-coin byłoby stymulowane poprzez możliwość zmniejszania podatków (zob. powyższy algorytm).

Integracja produktowa – czyli wspólne wytwarzanie produktu przez niezależne podmioty, może rodzić pewne problemy1. Nie występują one, gdy obowiązuje jasny podział na głównego wykonawcę – inwestora i podwykonawców (budownictwo). Gorzej, gdy próbujemy rozłożyć ryzyko między tworzących wspólnie produkt rynkowy wykonawców, między którymi brak formalnych więzów.

W tej sytuacji konieczne jest opisanie przedsięwzięcia w umowach dwustronnych. Chcąc ułatwić takie współdziałanie, minimalizując ryzyko związane z brakiem doświadczenia jednej ze stron, dobrze byłoby stworzyć jakieś ogólne ramy prawne. Mogą to być standardy (dobre praktyki, wzorce), lub unormowanie nowego rodzaju struktur (sieciowych). Niniejszy tekst dotyczy takich właśnie struktur.